[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nawierzchnia wysuszona i spękana. Nie było na niej żadnego ruchu.
Wokoło znajdowały się wzgórza, pola i walące się płoty. Może uda mu się
dowiedzieć czegoś od tego chłopca.
–Od jak dawna- zapytał z ciekawością w głosie- wiesz o barierze?
Chłopiec wzruszył ramionami.
–Co pan ma na myśli? Zawsze o niej wiedziałem.
–Czy ktoś jeszcze o niej wie?
Chłopiec wybuchnął śmiechem.
–Oczywiście, że nie. Gdyby oni wiedzieli… – Urwał.
Jego olbrzymie brązowe oczy ponownie przestały błyszczeć. Barton z miejsca
stracił pewność siebie; chłopiec znowu brał nad nim górę, odpowiadając na pytania,
zamiast je zadawać. Wiedział więcej od Bartona i obaj zdawali sobie z tego sprawę.
–Jesteś bystrym chłopcem-powiedział Barton. – Ile masz lat?
–Dziesięć.
–Jak ci na imię?
–Peter.
–Mieszkasz tu od urodzenia? W Millgate?
–No pewnie.-Jego mała klatka piersiowa uniosła się.-A gdzie miałbym mieszkać?
Barton zawahał się.
–Byłeś kiedykolwiek za miastem? Po drugiej stronie bariery?
Chłopiec zmarszczył brwi. Po wyrazie twarzy widać było, że nie wie, co odpowiedzie
ć. Barton wyczuł, że na coś trafił, Peter zaczął krążyć niespokojnie po pokoju,
trzymając ręce w kieszeniach wytartych dżinsów.
–Pewnie-odpowiedział.– Wiele razy.
–Jak przechodzisz?
–Mam swoje sposoby.
–Porównajmy je – rzucił pośpiesznie Barton. Nie miał się czego uczepić i jego
gambit został odparty.
–Niech mi pan pokaże swój zegarek – zaproponował z kolei chłopiec. – Na ilu jest
kamieniach?
Barton ostrożnie zdjął z ręki zegarek i podał go chłopcu.
–Na dwudziestu jeden- odpowiedział.
–Ładny.-Peter odwrócił go do góry nogami, potem dookoła Powiódł swoimi
delikatnymi palcami po jego powierzchni i oddał Bartonowi.-Czy wszyscy w Nowym
Jorku noszą takie zegarki?
–Tylko ci, którzy coś znaczą.
Po chwili ciszy Peter powiedział: – Mogę zatrzymać czas. Nie na długo… na kilka
godzin. Kiedyś dojdę do całego dnia. Co pan na to?
Barton nie wiedział, co o tym sądzić.
–Co jeszcze możesz?– zapytał ostrożnie. – Bo jak na razie, to niedużo.
–Mam władzę nad J e g o stworzeniami.
–Czyimi?
Peter wzruszył ramionami.
–J e g o. Wie pan przecież. Tego po tamtej stronie. Tego z rozchylonymi rękoma.
Nie tego z włosami jasnymi jak metal. Tego drugiego. Nie widział go pan?
–Nie, nie widziałem- zaryzykował Barton.
Peter był zaskoczony.
–Musiał pan go widzieć. Musiał pan widzieć ich obu. Są tutaj cały czas.
Czasami idę drogą i siadam na mojej skale, skąd ich dobrze widać.
Z trudem znajdując odpowiednie słowa, Barton powiedział po chwili: – Może
zabierzesz mnie kiedyś ze sobą.
–Tam jest ładnie. – Policzki chłopca zarumieniły się, ogarnięty entuzjazmem stracił
podejrzliwość. – W ładną pogodę widać ich obu wyraźnie. Szczególnie Jego… na
samym końcu.-Zaczął chichotać.-To śmieszne. Na początku się bałem. Ale
przyzwyczaiłem się.
–Czy wiesz, jak się nazywają? – zapytał Barton niepewnie, starając się złapać jakiś
cień logiki, coś, czego mógłby się uczepić, coś, co byłoby zrozumiałe.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]