[ Pobierz całość w formacie PDF ]
koniec do solidnie wyglądającej rynny i zrzuciłem resztę na dół.
Brakuje co najmniej sześciu metrów stwierdził Stinger, spoglądając
w dół. Idz pierwszy, bo jesteś lżejszy. Jeżeli potem urwie się razem ze mną,
przynajmniej ty będziesz miał szansę. Ruszaj.
Logika tego rozumowania była niezaprzeczalna. Wszedłem na murek i chwy-
ciłem pierwszy koc. Stinger ścisnął moje ramię w nagłym przypływie emocji.
Potem ruszyłem w dół.
Nie było to łatwe. Moim zmęczonym dłoniom trudno było utrzymać szorstki
materiał koców. Schodziłem najszybciej jak mogłem, bo czułem, że opuszczają
mnie siły.
Potem moje nogi zawisły w powietrzu. Dotarłem do końca liny. Twardy grunt
był daleko. Trudno było się tam dostać, a raczej bardzo łatwo. Nie mogłem się
dłużej utrzymać. Palce rozwarły się i spadłem.
Poduczony i poturbowany siedziałem na ziemi, próbując złapać oddech. Udało
się. Wysoko nade mną widziałem ciemny kształt Stingera opuszczającego się po
linie, ręka za ręką. Po kilku sekundach i on był na ziemi. Spadł obok mnie lekko
jak kot. Pomógł mi wstać i podtrzymywał mnie, gdy zataczając się ruszyłem do
bramy.
Drżały mi ręce i nie mogłem otworzyć zamka. Widać nas było w tym świetle
jak na dłoni i gdyby któryś strażnik wyjrzał przez okno, bylibyśmy skończeni.
Wziąłem głęboki, długi oddech i znów wsadziłem wytrych. Powoli i ostrożnie,
wyczuwając wszystkie nacięcia, pchałem go i kręciłem.
Zamek otworzył się w końcu i wypadliśmy na zewnątrz. Stinger zamknął ci-
cho drzwi, potem odwrócił się i pobiegł w noc, a ja deptałem mu po piętach.
Byliśmy wolni!
Rozdział 5
Poczekaj! krzyknąłem za Stingerem, który już zbiegł na drogę. Nie
tędy. Mam lepszy plan. Wymyśliłem go, zanim mnie wsadzili. Zwolnił, prze-
myślał to i podjął decyzję.
Jak na razie wszystko, co wymyśliłeś, grało. To co mamy zrobić?
Na początek. . . zostawić ślad, za którym pójdą roboty-tropiciele.
Zboczyliśmy z drogi, przecięliśmy trawnik i zeszliśmy nad pobliski strumyk.
Był płytki, ale zimny i nie mogłem powstrzymać drżenia, gdy przez niego prze-
chodziliśmy. Ruszyliśmy w kierunku pobliskiej autostrady, kucając nisko, kiedy
przejechał obok ciężki transporter. Poza nim nie było żadnego ruchu.
Teraz! krzyknąłem. Prosto na drogę, a potem z powrotem, dokładnie
po swoich śladach.
Stinger zrobił, co mu kazałem i zatoczywszy koło, wróciliśmy do lodowatej
wody strumyka.
Sprytnie powiedział. Tropiciele wykryją, gdzie weszliśmy do wody
i w którym miejscu z niej wyszliśmy. Pójdą naszym śladem aż do drogi. A wtedy
pomyślą, że zabrał nas jakiś samochód. A więc co teraz?
Pójdziemy wodą w górę strumienia do najbliższej farmy hodowlanej świ-
niozwierzy.
Nie ma mowy! Nienawidzę tych bydlaków. Jeden dziabnął mnie, jak byłem
gnojkiem.
Nie mamy innego wyjścia. Jeśli tam nie pójdziemy, gliny złapią nas jeszcze
przed świtem. Sam nie przepadam za tymi świniozwierzami, ale wychowałem
się na farmie i wiem, jak z nimi postępować. A teraz ruszajmy się, zanim nogi
zamarzną mi na kość.
Była to długa i ciężka przeprawa i cały aż trząsłem się z zimna. Ale nie pozo-
stało nam nic innego, jak iść dalej. Gdy doszliśmy do wijącego się między polami
potoku, do którego wpadał nasz strumień, zęby szczękały mi jak kastaniety.
Gwiazdy zaczęły blednąc. Zbliżał się świt.
To tutaj powiedziałem z trudem. Poznaję to miejsce po tym martwym
drzewie. Idz zaraz za mną, jesteśmy już bardzo blisko.
26
Sięgnąłem, ułamałem uschniętą gałąz, która wisiała nad strumykiem, i po-
prowadziłem dalej. Brodziliśmy tak, aż doszliśmy do wysokiego, przecinające-
go strumyk ogrodzenia pod napięciem. Można je było łatwo zobaczyć w świetle
wstającego dnia. Gałęzią uniosłem dół ogrodzenia, tak aby Stinger mógł się pod
nim przeczołgać, po czym on zrobił to samo, abym ja mógł się przedostać. Gdy się
podniosłem, z pobliskiego dębowego zagajnika dobiegł mnie znajomy szelest du-
żych kolców. Wielki, ciemny kształt oderwał się od drzew i pocwałował w naszą
stronę.
Wyrwałem Stingerowi gałąz i miękko zawołałem:
Taś, taś tutaj, świnko!
Zbliżający się świniozwierz wydał z siebie bulgotliwe chrumknięcie. Stojący
za mną Stinger mruczał pod nosem na zmianę przekleństwa i modlitwy. Zawoła-
łem jeszcze raz i wielki stwór podszedł bliżej. Prawdziwe cudo, co najmniej tona
wagi, patrzyło teraz na mnie swymi małymi czerwonymi ślepiami. Zrobiłem krok
do przodu i powoli uniosłem gałąz. Usłyszałem za sobą jęk Stingera. Zwiniak ani
drgnął, kiedy wepchnąłem mu gałąz za ucho, rozgarnąłem długie kolce i zacząłem
go pracowicie drapać.
Co robisz? On nas zabije! wyjęczał Stinger.
Bzdura odparłem, drapiąc mocniej. Słyszysz? Zwiniozwierz aż
[ Pobierz całość w formacie PDF ]