[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kapeluszu ze słomy, Wydając się pośród orszaku jednym z ostatnich; ale na twarz jego, gdy wstąpił
na wzgórze i objął oczyma okolicę, wystąpił rumieniec i uśmiech.
Węgrowie obaj i Zlązak w ponurym milczeniu stali.
Stał też nieco opodal miecznik krakowski, Zyndram Maszkowski, herbu Słońce, jeden z
najdzielniejszych rycerzy i dowódców, który samego króla w dowództwie zastępywał. A gdy
obejrzeli wkoło obozowisko, skinął nań Jagiełło dając mu znak. Małego wzrostu, ale krzepki i
wejrzenia bystrego człek, ledwie postrzegł rękę króla wzniesioną do góry, wnet z pagórka schodzić
zaczął. Poniżej stali z różnych chorągwi ludzie, trębacze i obozni. Zyndram powtórzył ów znak i
naraz ozwały się naprzód u stóp góry, a potem dalej i dalej po obozie całym, jakby głosy sobie
podając, trąby i bębny na trwogę...
Wszystka ta fala głów ludzkich, jak morze wiatrem nagle wzdęte, poruszyła się, zakipiała.
Widać było kupy biegnące do koni i rozpierzchłe tłumy zbijające się w szeregi, w górę podniesiono
znaki, co żyło skupiało się przy nich. Zagrzmiały hasła ziem i rodów, gwar ogromny rozniósł się w
powietrzu. Był to znak na trwogę dany, aby Węgrom pokazać, jak też to wojsko, które Krzyżacy
hałastrą zwali, ładu i porządku pilnować umiało. Jagiełło stał i nie upłynęło kilka pacierzy, gdy u
stóp wzgórza zaczęły przeciągać już w ściśnionyeh szeregach chorągwie, witając króla. Mogli
Węgrowie napatrzyć się na zbroje i hełmy, i kopie, i miecze, rozliczne znamiona i rosły a barczysty
lud idący z dzielnością wielką.
Przeciągały tak jedna po drugiej chorągwie i pułki, a posłowie milczeli.
Zcibor miął w ręku długą brodę.
Gersdorf wyciągał palce, które mu w stawach trzeszczały.
Najjaśniejszy Panie! ozwał się wreszcie skłaniając głową przed Jagiełłą widzimy
już, jak wielka jest twoja potęga, i że jej się lekceważyć nie godzi, niechże ona ku chwale Krzyża
obrócona będzie, a nie przeciwko niemu! Godziż się ją słać na Zakon Chrystusowy?
A godziż się Zakonowi Chrystusowemu zabierać cudze ziemie? odparł król krótko.
Jam człowiek prosty, ale mi co dzień kapłani ewangelię czytają; nigdzie w niej nie znalazłem, aby
Zbawiciel nie tylko nakazywał, ale dozwalał najeżdżać spokojne kraje i krew niewinną rozlewać.
Zamilkł Gersdorf i inni. Słońce zapadające już, jaskrawo oświecało najwspanialszy widok,
który raz w ciągu wieków ziemia ogląda. W milczeniu uroczystym stał król posępny niemal.
Pomimo własnej jego potęgi, tajemnicza, nieobliczona Krzyżaków moc trwożyła go jeszcze. Nie
wierzył sobie, w świeżo nawróconym sercu budziła się trwoga, aby Bóg chrześcijan nie mścił się za
tych, co się zwali dziećmi Jego.
Długo trwało wojska ciągnienie, aż znużony król i dwór, i posłowie poczęli schodzić ku
namiotom.
Był to dzień niedzielny i w kaplicach na nieszpór dzwoniono, chórem odzywały się pieśni
do N. Panny.
Na całą noc śpiesząc puścili się posłowie, którym dano osłonę aż do granic.
Nazajutrz rano zwinięto obóz, który stać nie mógł ani czekać, i tabory sunęły ku Będzinowi
nad Wkrę. Tu się okazało, jak niezmiernie trudno jest tłumy utrzymać w karności, gdy je wojenny
szał ogarnie. Witoldowi Tatarowie po swojemu rozpuścili zagony, mordując, paląc i niszcząc, bo
im ktoś podszepnął, iż tę ziemię trzymali Krzyżacy. Wygnane z wiosek pożarem i mordem kobiety
wpadły z jękiem do obozu; poruszyły się serca.
Książęta mazowieccy, do których owa ziemia należała, podnieśli krzyk i narzekania;
poszedł do króla biskup Wojciech, zbiegło się rycerstwo oburzone grożąc, że pójdzie precz do
domów, jeśli dzicz nie zostanie pohamowana. W obozie stał się rozruch grozny. Biskup Jastrzębiec
zbiegłym niewiastom i dzieciom namiot swój odstąpił, inni nieśli im chleb i słowa pociechy,
pognano zaraz z rozkazu Witolda za rabusiami, uwolniono jeńców i obdarzonych do domów
odprawiono.
Tu biskup Wojciech, nie chcąc patrzeć na obraz zniszczenia i mordów, jako mąż pokoju
pożegnał króla i wojsko, któremu aż do granic towarzyszył i nazad ku domowi zawrócił.
Widok tłumów zbiegłych ze wsi okolicznych króla zaniepokoił. Spadła wina na Witolda i
jego niesforne chorągwie, a w koronnym obozie nieprędko ukoiło się oburzenie.
Wojska wkroczyły za Będzinem w ogromną puszczę, która granic broniła. Nietknięty ten las
odwieczny cieniem swym przysłonił od upału i dał wytchnąć nieco. Tuż leżała rubież krzyżacka i
gdy się dęby rozstępować za c zęły, a pola i kraj ukazał się nowy, król jadący z Witoldem,
widocznie wzruszony, konia zatrzymał. Jeszcze kroków niewiele, a rozpocząć się miała wojna z
nieprzyjacielem chytrym, ostrożnym i wytrwałym.
Przed nimi rozwijała się równina wielka, zieleniejące pola pokryte gdzieniegdzie zaroślami i
łąki.
Wodzowie i dwór skupił się cały przy Jagielle, była to chwila uroczysta. Drożyna ledwie
dostrzeżona dzieliła od nieprzyjacielskiego kraju. Rycerstwo hełmy wznosiło do góry z okrzykiem.
Stały w szykach chorągwie i tu dopiero podniosły się nad nimi rozwinięte godła i znaki. Każdy z
wodzów stawał na czele chorągwi, kapłani w komżach święcili je. Chorążowie wznosili je do góry,
a rycerstwo klękało do modlitwy.
Królowi Jagielle podano chorągiew wielką z orłem. Wzruszony łzy miał w oczach
powtarzając za kapłanem słowa, które razem z nim w tej chwili wojsko całe odmawiało:
...W imię Twoje, Boże, w obronie sprawiedliwości i narodu mego, chorągiew tę podnoszę.
Ty, litościwy Boże! racz być obrońcą i pomocą mnie i ludowi mojemu, a krwi chrześcijańskiej
niewinnie przelanej nie na mnie racz poszukiwać, ale na tych, którzy obecną wojnę wzniecili i
dotąd ją podniecają".
Gdy po odmówionej modlitwie wstało rycerstwo, zanucono Bogarodzicę. Sto tysięcy ust
śpiewało ją i zagrzmiała jak głuchy grom po dolinie, płynąc ku krzyżackiej ziemi.
Razem z innymi stanęło pacholę pana Brochockiego blade i wylękłe niemal. Spojrzeli nań
towarzysze, a pan Andrzej widząc twarz zmienioną i przypisując to znużeniu, ulitowawszy się
chłopięciu, sam się zbliżył ku niemu.
Co waszeci jest, młode rycerzątko? zapytał jeśli ci serca zabrakło, czas nazad do
boru, dziecko moje. Dotąd szliśmy krajem swoim, od dziś wchodzimy w nieprzyjacielski; nie ma tu
już żartów, a kto siły nie czuje, albo męstwa, lepiej pod strzechę niż na srom.
Teodorek się zarumienił i z bladego jak mur stał się czerwony jak wiśnia.
Sromu nie, uczynię zawołał ni sobie, ni wam, ale gdy zagrzmiało wojną i śmiercią,
pomyślałem o krwi, która się lać będzie i serce mi się ścisnęło.
Dziko spojrzało chłopię na pana Andrzeja, który niewiele na oczy jego zważał. Poklepał go
po ramieniu.
Słyszę, że ci aż dwóch sług znowu przybyło? zapytał czy przywiezli ci dobre
słowo od matki?
Teodor milczał chwilę.
Matka nie wie o mnie rzekł ludzi mi nadesłał stary mój, co stąd uszedł.
I znowu, słyszę, takich, co się z nikim rozmówić nie umieją, a, do kata, na Niemców
wyglądają.
Chłopak zamilkł.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]