[ Pobierz całość w formacie PDF ]
bogowie pozwolą. Będzie miał dość intryg w Czarnych Królestwach przez następne lata. O ile
on i jego zastęp kiedykolwiek tam powrócą.
Skórzanych i futrzanych okryć, sandałów i wełnianych spodni, piktyjskich włóczni i toporów
wojennych, bossońskich łuków i gunderlandzkich zbroi nie brakowało w grocie. Podobnie jak
suszonego mięsa i orzechów, jagód i piwa.
Bamula uznali piwo za równie dobre, jak ich własne i zdążyli osuszyć całą beczkę, zanim
Conan położył kres opilstwu.
Piktowie wciąż są w pobliżu. Zarówno ci, co udają przyjaciół, jak i ci, co nawet nie
próbują ich udawać. Teraz łatwiej nam będzie stawić im czoło niż przedtem, ale ciągle jest ich
stu na każdego z nas i lepiej znają ten kraj.
Bamula szybko się uczyli i jako doświadczeni wojownicy gotowi byli wyrąbać sobie drogę do
domu przez szeregi wrogów Lyseniusa. Conan trzykrotnie robił z nimi wypady w lasy i zawsze
wszyscy wracali szczęśliwie do groty.
Nie zabierali ze sobą Piktów, z wyjątkiem dwóch lub trzech przewodników. Tak było lepiej.
Conan znał sposób prowadzenia wojny przez Piktów i nie zamierzał uczyć go Bamula. Chciał,
żeby jego ludzie powrócili do swej ojczyzny, nie mając na sumieniu młodziutkich dziewcząt
zgwałconych przed ich płonącymi domostwami i starców z roztrzaskanymi czaszkami,
patrzących w niebo niewidzącymi oczami.
Aż nadszedł dzień, kiedy wyruszyli, by wedrzeć się na Pogranicze i Piktowie pomaszerowali
z nimi.
Z wysokiej gałęzi doszedł głos Govindue, udającego ptaka. Naśladował ptaka z Czarnego
Wybrzeża, a nie miejscowego. Ale Conan wątpił, by ochrona karawany na tyle znała
mieszkańców lasów, żeby dostrzec różnicę. A gdyby nawet by miała czas zrobić ze swej
wiedzy użytek.
Czterdziestu Piktów leżało w ukryciu po jednej stronie traktu, Bamula po drugiej. To
umożliwiało obu zastępom równoczesny atak, ale utrzymywało ich w oddaleniu do chwili
rozpoczęcia natarcia.
Tak było lepiej. Piktowie wciąż krzywo patrzyli na ludzi demonów, a Bamula odwzajemniali
się im tym samym. Uniknięto psucia sobie krwi; choć Conan i wódz Piktów nie zamienili ani
słowa, byli doświadczonymi dowódcami i potrafili się porozumieć za pomocą gestów i
rysunków na piasku.
Karawana znalazła się już w pułapce. Widać ochrona nie znała się na ptakach albo może
napastnicy zdążyli zająć pozycje przed nadejściem ostrzeżenia z granicy. Przy jej
przekraczaniu Bamula nie stoczyli żadnej potyczki, a Piktowie natrafili tylko na samotne
gospodarstwo. W tak gęstym lesie nawet najbardziej czujny patrol graniczny nie wypatrzyłby
sześćdziesięciu dobrze ukrytych ludzi.
Teraz, jeśli tylko Piktowie nie wypuszczą strzał z zamkniętymi oczami (co czasem zdawali się
robić), a Bamula będą pamiętać, że nawet strzały przyjaciół mogą zabić&
Wycie Piktów dało sygnał do ataku. Conan wyskoczył z ukrycia, wymachując mieczem.
Wcześniej wysmarował sobie sokiem z jagód twarz i inne odkryte części ciała, żeby nie
odróżniać się od Bamula. yle, że musiał walczyć po stronie Piktów; jeszcze gorzej, gdyby
rozniosła się wieść, że czarni wojownicy pod wodzą białego mężczyzny są ich
sprzymierzeńcami. Taki sygnał mógłby ściągnąć na granicę całą armię. Conan wątpił, by to
ucieszyło Lyseniusa i był wręcz pewien, że nie przyśpieszyłoby powrotu Bamula do domu.
Wypadł na trakt i chwycił za uzdę konia strażnika prowadzącego karawanę. Drugą ręką
zablokował trzy cięcia tamtego. Jezdziec szybciej działał, niż myślał i brakowało mu siły, by
przebić się przez gardę Conana.
Koń zarżał głośno i stanął dęba. Conan dał nura pod jego brzuchem i wyłonił się z drugiej
strony. Sieknął strażnika mieczem, ale tak, by cios tylko go ogłuszył i nie rozpłatał hełmu i
czaszki. Złapał go za pas i dzwignął do góry. Jezdziec wyleciał z siodła i wylądował w rowie.
Conan z żalem zauważył, że upadł po stronie Piktów. Gdyby biedak miał szczęście, mógłby się
ocknąć, zanim Piktowie go znajdą.
Conan chwycił konia za cugle i wbił stopę w strzemię. Wierzchowiec znów stanął dęba i
omal nie zwalił go z nóg. Nagle strażnik dzgnął Conana spod końskiego brzucha. Ostrze tylko
drasnęło Cymmerianina. Wykopnął miecz tamtemu, wskoczył na siodło i z góry sieknął
przeciwnika. Tym razem czaszka pękła wraz ze skórzanym hełmem. Mężczyzna upadł, a
końskie kopyta dokończyły dzieła.
Z wysokości grzbietu wierzchowca Conan miał lepszy widok pola bitwy toczącej się na
trakcie niż ktokolwiek inny. Tylna straż karawany sformowała żywy mur i ci z przodu konwoju
cofali się w tamtym kierunku. Nie wszyscy dotarli do celu; strzały Piktów i włócznie Bamula
przerzedziły ich szeregi. Conan zobaczył nawet jednego Bamula, który po mistrzowsku radził
sobie z łukiem.
Cymmerianinowi wydało się, że ochrona karawany woli ratować życie niż juczne konie i
wozy. Chyba że planowała pułapkę.
Potem zobaczył, że wokół jednego z wozów wybuchła zażarta potyczka. Straż nie
zamierzała pozwolić, by padł łupem rabusiów. Conan wbił pięty w boki rumaka i pocwałował
w tamtą stronę. Zanim znalazł się przy wozie, strzała drasnęła go w szyję, a włócznia wbiła się
ukośnie w bok wierzchowca. Ale dotarł do walczących. Naraz strzały przestały nadlatywać;
albo bossońscy łucznicy bali się trafić swoich, albo Piktowie już zdołali ich pokonać.
Trzej ludzie przy wozie stawiali opór czterem Piktom i jednemu Bamula. Strażnicy mieli
skórzane pancerze i głowy obciągnięte kolczugami. Na tyle wprawnie władali mieczami, że
do przybycia Conana radzili sobie całkiem dobrze. Nie ściągając cugli, Cymmerianin kopnął
jednego w tył głowy, a drugiego zdzielił w hełm płazem miecza. Obaj upadli.
Trzeci wdrapał się na wóz, sięgnął pod przykrycie i wydobył skrzynkę opasaną żelaznymi
obręczami. Była mała, ale wyglądała na ciężką. Mężczyzna zachwiał się, gdy zeskoczył na
ziemię. Po chwili znów się zachwiał, gdy włócznia Pikta utkwiła w jego udzie. Nie zważając na
ranę, rzucił się do ucieczki tak chyżo, że między jednym oddechem a drugim oddalił się od
napastników.
Ale nie od Conana, mającego pod sobą wierzchowca. Zanim tylne straże, stojące żywym
murem, napięły łuki i wypuściły strzały, Cymmerianin dopadł uciekiniera. Potężne ramię
Conana opadło jak zimorodek na piskorza i wyłuskało szkatułę z rąk zbiega.
Mężczyzna wrzasnął i wściekle dzgnął swego prześladowcę sztyletem. Stal przecięła skórę,
ale pięść Conana zaciśnięta na rękojeści miecza spadła na głowę rycerza i pozbawiła go
przytomności.
Cymmerianin zawrócił konia i pogalopował z powrotem do czoła karawany. Nagle zobaczył
na trakcie Govindue wymachującego rękami. Dwudziestu Bamula nie można było podzielić
na cztery grupy, bo Piktowie uznaliby to za odciąganie ludzi od walki i nazwali
niehonorowym. Ale można było umieścić wysoko na drzewie jednego młodego wodza z
bystrym wzrokiem i chłodną głową, by nie zauważony przez piktyjskich przyjaciół i
bossońskich wrogów obserwował okolicę.
Nadciągają jezdzcy! krzyknął Govindue. Naprawdę użył słów sześcionodzy
wojownicy , gdyż Bamula nie znali koni.
Conan pomyślał, że albo to pułapka, albo karawana ma takie szczęście. No i dobrze. Z braku
nowych wrogów żądni krwi Piktowie mogli zabrać się do rozgromienia strzałami żywego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]