[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nie był co prawda sir Basilem Zaharoffem, ale naprawdę się przejmował, gdy
życzenia klienta wydawały się zanadto zwariowane. Nie lubił, by coś się waliło
zaraz po odbiorze. Sądził chyba, że w jakiś sposób rzutuje to na jego opinię. Z tego
też powodu bardziej niż inni pomagał przy ekspedycji towaru. Przejął się moimi
planami dotyczącymi transportu, ponieważ jak mu się zdawało nie miałem
żadnych.
Przy tego typu transakcjach zwykle jest potrzebne świadectwo końcowego
użytkownika. W zasadzie jest to dokument stwierdzający, że państwo X zamó-
wiło broń, o którą chodzi. Konieczny jest dla uzyskania zezwolenia na wywóz
z kraju producenta, który dzięki temu może czuć się uczciwy, nawet jeśli dostawa
zaraz po przekroczeniu granicy zostaje skierowana do kraju Y. Aby uzyskać takie
świadectwo, zazwyczaj kupuje się pomoc jakiegoś urzędnika ambasady państwa
126
X, najlepiej posiadającego krewnych lub przyjaciół powiązanych z jego ojczystym
ministerstwem obrony. Nie jest to tanie i nie wątpię, że Arthur miał w głowie pełną
listę aktualnie obowiązujących cen.
Ale jak chce je pan przewiezć? pytał bez przerwy. Jak je pan prze-
rzuci tam, gdzie mają trafić?
To moja sprawa odpowiedziałem. Pozwól, że sam będę się oto mar-
twił.
On jednak ciągle kręcił głową.
Nie opłaca się ścinać zakrętów w ten sposób, pułkowniku powiedział
(byłem dla niego pułkownikiem od czasu naszego pierwszego spotkania kilka-
naście lat temu; zresztą nie jestem pewien). Zupełnie się nie opłaca. Próbuje
pan zaoszczędzić parę dolarów, a może pan stracić cały ładunek i wpakować się
w poważne kłopoty. Mógłbym to załatwić przez któreś z tych młodych państw
afrykańskich, i tu za całkiem rozsądną. . .
Nie. Po prostu załatw mi broń.
Podczas tej rozmowy Ganelon siedział przy nas popijając piwo, rudobrody
i jak zawsze groznie wyglądający, i przytakiwał każdemu mojemu słowu. Nie
znał angielskiego, więc nie miał pojęcia, w jakim stadium znajdują się negocjacje,
i zapewne niewiele go to obchodziło. Stosował się jednak do moich instrukcji
i od czasu do czasu odzywał się do mnie w thari. Zamieniliśmy w tym języku
kilka słów na tematy ogólne. Czysta perwersja. Biedny stary Arthur był niezłym
lingwistą i bardzo chciał poznać przeznaczenie sprzętu. Widziałem, jak za każdym
razem stara się zidentyfikować język, którym się posługujemy. W końcu zaczął
kiwać głową, jakby mu się udało.
Po chwili dalszej rozmowy wyciągnął szyję i oznajmił: Czytuję gazety.
Jego grupę stać na zabezpieczenie towaru.
Było to dla mnie prawie warte przyjęcia propozycji.
Nie powiedziałem jednak. Uwierz mi, gdy tylko je przejmę, te kara-
biny znikną z powierzchni Ziemi.
To niezły numer stwierdził zwłaszcza że jeszcze nie wiadomo, gdzie
będzie je pan odbierał.
To bez znaczenia.
Pewność siebie jest piękną rzeczą. Istnieje również głupota. . . wzruszył
ramionami. Niech będzie, jak pan chce. To pańska sprawa.
Powiedziałem mu o amunicji i wtedy musiał nabrać pewności, że postrada-
łem zmysły. Po prostu gapił się na mnie i nawet nie kręcił głową. Dobre dziesięć
minut trwało namawianie go, by chociaż popatrzył na specyfikację. Wtedy do-
piero zaczął potrząsać głową i mamrotać coś na temat srebrnych kul i niepalnych
spłonek.
Ostateczny argument forsa przekonał go jednak, że załatwimy tę spra-
wę po mojemu. Nie będzie większych problemów z karabinami i ciężarówkami,
127
stwierdził, ale przekonanie producenta, aby wyprodukował moją amunicję, może
sporo kosztować. Nie był nawet pewien, czy zdoła znalezć takiego, który by się
zgodził. Moje zapewnienie, że koszty nie grają roli, zdenerwowało go jeszcze bar-
dziej. Jeżeli mogę sobie pozwolić na tę zwariowaną eksperymentalną amunicję,
to świadectwo końcowego użytkownika będzie stosunkowo tanie. . .
Nie, powiedziałem mu. Po mojemu, przypomniałem.
Westchnął i szarpał koniec wąsika. Potem pokiwał głową. Proszę bardzo,
niech będzie, jak sobie życzę.
Zdarł ze mnie, oczywiście. Ponieważ wszystkie inne kwestie omawiałem roz-
sądnie, uznał, że jeżeli nie jestem chory umysłowo, to muszę mieć powiązania
z jakimś bogatym frajerem. Na pewno intrygowały go odgałęzienia tej transak-
cji lecz najwyrazniej postanowił nie wtykać zbyt daleko nosa w takie podejrzane
przedsięwzięcie. Gotów był wykorzystać każdą stworzoną przeze mnie sposob-
ność, by wyplątać się z całej sprawy. Gdy tylko znalazł ludzi od amunicji
w Szwajcarii, jak się okazało ochoczo skontaktował mnie z nimi i umył rę-
ce od wszystkiego z wyjątkiem pieniędzy.
Na fałszywych papierach wyruszyliśmy więc z Ganelonem do Szwajcarii. On
był Niemcem, a ja Portugalczykiem. Nie obchodziło mnie specjalnie, co stwier-
dzał mój paszport, byle był dobrze podrobiony, ale dla Ganelona zdecydowałem
się na niemiecki. Jakiegoś języka musiał się nauczyć, a tam wszędzie było pełno
[ Pobierz całość w formacie PDF ]