[ Pobierz całość w formacie PDF ]
49
W sali konferencyjnej, wśród obrazów samorodnych talentów, zebranie z dyrekcją. I jest
propozycja autora scenariusza. Trzeba koniecznie zbadać, ile po wernisażu wzrosła wydaj-
ność pracy. to nam da obraz.
to raczej niemożliwe broni się dyrektor. poza tym jeszcze taka sprawa. gdyby była
następna impreza tego typu, to nikt na nią nie przyjdzie. bo ludzie by pomyśleli, że ja tu chcę
w ten sposób podwyższać normy. o to chodzi.
Do redakcji weszła kobieta; była to sprzątaczka; gdy go zauważyła, z hałasem odstawiła
wiadro; on miał otwarte oczy, bo usłyszał przez sen głos obcych kroków; znowuż? znowuż
jakieś bajzele?; kobieta krzyczała z nienawiścią. ja nie bede tak pracowała, jak mi tu sie prze-
szkadza i przeszkadza, dzie indziej tego nie ma, zasrana robota taka, że niech bóg broni; do
derechtora pójde, wszędzie pójde; on nie ruszył się z miejsca, był blady i słyszano, jak po-
wiedział do niej, odejdz, kurewski demonie.
Byłem na Rynku w dużej grupie ludzi, otaczających pomnik Mickiewicza i może dlatego
miałem wrażenie, że jestem sam. Trwała noc poetów, którzy na wiatr i na deszcz recytowali
zebranym ludziom swoje wiersze.
Stali na cokole pomnika, ale ani na moment nie pozostawali bez ruchu; każdy z nich po-
woli i nieznacznie wspinał się coraz wyżej. Jak najwyżej, aż ku samotnej postaci, z uniesioną
dostojnie białą głową. Ta nieskazitelna biel kamiennych włosów spowodowana była przez
odchody licznych gołębi, które obrały sobie akurat to miejsce i systematycznie z niego korzy-
stały.
ułani! do ułan bator chrypiał poeta w mikrofony, ustawione na cokole, i wytrzeszczał
oczy na zaniepokojonych widzów. Potem zostawił to miejsce dla innego poety, który miał
teraz swoją kolejkę, czyli momencik, i musiał je zająć, niechętnie opuszczając korzystniejsze
pozycje.
Była chwila, że to miejsce dość długo pozostawało wolne. Wtedy wszystkie głowy uniosły
się; poeta, na którego wypadła kolejka, zabrnął najwyżej; był w karkołomnej pozycji u stóp
wieszcza; tkwił tam, rozpaczliwie przytrzymując się kamiennej sukienki. Wiedział, że za
chwilę będzie musiał opuścić skalną półkę i taka myśl musiała mu sprawiać wielką przy-
krość; chwilę trwał nieruchomo, a potem niechętnie zaczął opuszczać się w dół. Kamienne
elementy pomnika były mokre i śliskie i ten poeta zachwiał się nagle, stracił równowagę i
runął w dół, w piki mikrofonów, przewracając je wszystkie. Z głośników gruchnął głos
gwałtownej burzy, która przetoczyła się po ścianach domów.
Technicy radiowi wyplątywali poetę ze skłębionych kabli. Ku miejscu, które tak gwałtow-
nie opuścił, piął się teraz ktoś inny.
A tamten, stojąc już na pełnych nogach, mamrotał w zepsute mikrofony, z zawiścią spo-
glądając za siebie, w górę.
Pózniej była jeszcze głębsza noc, asfalt w deszczu lśnił jak ostrze i było przy tym tak pu-
sto, jakby miasto pochłonęło mieszkańców.
Stałem u zródła ulicy Szewskiej, na ścianie narożnego domu zauważyłem gablotkę towa-
rzystwa astronomicznego, wypchaną jak ptak kolorowymi zdjęciami z lądowania ludzi na
Księżycu. Kilka kroków dalej płonęła witryna, w której unosił się manekin kobiety, oblepio-
ny popielatym płaszczem z laminatu.
Błądziłem w dół ulicy; ze środka koryta jezdni musiałem zejść na chodnik, bo usłyszałem
za plecami mruczenie silnika samochodowego. W świetle reflektorów mój cień wydłużał się
gwałtownie, jak w odruchu strachu.
Samochód przejechał obok mnie; była to duża chłodnia, która rozwozi mięso do sklepów;
w połowie ulicy kierowca zastopował, zatrzymując swą lodówkę. Z szoferki wysiadło dwóch
ludzi w czerwonych kitlach; spod tej czerwieni prześwitywała miejscami pierwotna biel,
50
stłumiona pózniejszymi mordami rytualnymi. Widziałem tych ludzi w świetle lamp dokład-
nie; zbliżałem się do nich powoli; oni podeszli do opancerzonych drzwi, umieszczonych w
tyle wozu, i zaczęli się szarpać z zamkiem. Uchylili je i nagle odskoczyli na boki; z samo-
chodu chlusnęła na asfalt szara struga białych kości; głos, jaki wydały te kości, przypominał
stukot kropel martwego deszczu; widocznie aluminiowe pojemniki w samochodzie poprzew-
racały się w czasie tej hazardowej jazdy i ci ludzie nie potrafili teraz zapobiec katastrofie.
Zatrzymałem się. Fala tych białych kości przywarowała mi u stóp. Dwóch ludzi w czer-
wonych fartuchach stało bezradnie; kości stłumiły czerń asfaltu na całej szerokości jezdni, a
oni nie bardzo wiedzieli teraz, jak się do tego zabrać.
Objąłem to pole bitewne wzrokiem i odezwałem się.
alea jakta est?
co? popatrzyli na mnie zaskoczeni.
alea jakta est? powtórzyłem z uśmiechem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]