[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wkrótce jednak dzięki łaskawej opatrzności Natury wzburzone nerwy przestały reagować. Sam ogrom
przerażenia spowodował, że przestaliśmy je odczuwać na sposób indywidualny. Jednostki
przechodziły w grupy, grupy w tłum, tłum w powszechne zjawisko, na które wkrótce zaczęliśmy
patrzeć jako na nieodzowny szczegół każdej napotykanej scenerii. Tylko niekiedy, gdy brutalne lub
groteskowe zdarzenia pociągnęły naszą uwagę, pod wpływem nagłego wstrząsu uświadamialiśmy
sobie nasze własne położenie i tragedię całej ludzkości.
Przede wszystkim straszny był los dzieci. To, jak sobie przypominam, wywołało w nas
zdecydowany opór przeciw bezwzględnej niesprawiedliwości. Mogliśmy nieomal płakać - pani
Challenger naprawdę płakała - gdy mijaliśmy wielki budynek szkoły powszechnej, widząc długi szereg
drobnych postaci, które znaczyły wiodącą stamtąd drogę. Dzieci zostały opuszczone przez
przerażonych wychowawców, a trucizna złapała je w swoje sidła, kiedy spieszyły już do domów. Wielu
ludzi widać było w otwartych oknach mieszkań.
W Tunbridge Wells nie napotkaliśmy okna, w którym by nie było stężałej w makabrycznym
uśmiechu twarzy. Brak powietrza, to śmiertelne pragnienie tlenu, które tylko my jedni byliśmy w stanie
zaspokoić - popchnęło ich w ostatnim momencie do okna.
Chodniki ulic również usłane były ciałami mężczyzn i kobiet, którzy wybiegali z domów tak, jak stali,
nie zdążywszy nawet okryć głowy. Wielu z nich upadło na jezdnię. Na szczęście lord John okazał się
doskonałym kierowcą, bo torowanie drogi nie było rzeczą łatwą. Jadąc przez wsie lub miasteczka
mogliśmy tylko posuwać się żółwim krokiem, a raz - pamiętam - naprzeciw szkoły w Tunbridge
musieliśmy zatrzymać się na jakiś czas, aby usunąć ciała, które tarasowały drogę.
Spośród tej całej rozległej panoramy śmierci, którą oglądaliśmy na drogach Sussexu i Kentu,
utrwaliło mi się w pamięci kilka drobnych, lecz wyraźnych obrazów. Oto jeden z nich. Przed gospodą
w wiosce Southborough stał wielki błyszczący samochód. Siedziało w nim, sądząc z pozorów, grono
ludzi powracających z jakiejś przyjemnej wycieczki do Brighton lub Eastbourne. Były tam trzy barwnie
ubrane kobiety, młode i piękne, z których jedna trzymała na kolanach pekińskiego spaniela.
Towarzystwa dopełniał jakiś starszy, wyglądający na hulakę pan oraz młody arystokrata, który miał
jeszcze monokl w oku, a w ręce, z której nie zdjął rękawiczki, trzymał niedopałek papierosa. Śmierć
musiała zaskoczyć ich w jednej chwili i zostawiła ich tak, jak siedzieli. Gdyby nie to, że ów starszy pan
zerwał w ostatnim momencie kołnierzyk, łaknąc gwałtownie powietrza, wyglądaliby wszyscy na
uśpionych. Z jednej strony samochodu, tuż przy stopniu, wśród stłuczonych naczyń leżał kelner z tacą,
z drugiej strony leżało dwoje bardzo obdartych włóczęgów, mężczyzna i kobieta, tak jak padli, on z
chudą wyciągniętą ręką, właśnie kiedy prosił o jałmużnę. Wystarczyła jedna chwila, aby przemienić
arystokratę, kelnera, włóczęgę i psa w tę samą bezwładną, rozkładającą się protoplazmę.
Przypominam sobie inny, szczególny obraz, napotkany w Sevenoaks, kilka mil od Londynu. Po
lewej stronie znajduje się ogromny klasztor, a przed nim łagodne, zarosłe trawą zbocze. Na zboczu
tym zgromadziła się duża ilość dzieci szkolnych, wszystkie klęczały jak w modlitwie. Przed nimi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]