[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Potem suche gałęzie rozkwitły pachnącym żywicą jasnym płomieniem. Zdawało
się, że dalej od ognia jest już zupełnie ciemno; na przepastnym niebie znowu
pojawiły się gwiazdy.
Trzask płomieni przebudził śpiącego. Usiadł, przetarł rękami brudną
twarz, potem wstał sztywno i podszedł do ognia.
- Nie jestem pewien... - zaczął sennie.
- Wiem, ale bez ognia nie przetrwamy nocy. Jest za zimno. -A po chwili
dodała: - Chyba że znasz jakieś czary, które by nas ogrzały albo ukryły
płomienie...
Usiadł tuż przy ogniu i splótł ręce na kolanach.
- Brr! - Zadrżał. - Ogień jest o wiele lepszy od czarów. Stworzyłem
dookoła drobną iluzję; gdyby ktoś tędy przechodził, wydamy mu się patykami i
kamieniami. Jak sądzisz, będą nas ścigać?
- Boję się tego, ale nie przypuszczam, by próbowali. Nikt prócz Kossil nie
wiedział o twojej obecności. Kossil i Manana. Oboje nie żyją. Ona z pewnością
była w Sali, gdy ta runęła. Czekała przy klapie. A inni, cala reszta, myśli pewnie,
że byłam w Sali albo przy Grobowcach, i zginęłam podczas trzęsienia ziemi. -
Także objęła ramionami kolana i zadrżała. - Mam nadzieję, że inne budynki
ocalały. Ze wzgórza trudno było coś zobaczyć w tym kurzu. Na pewno nie
wszystkie domy i świątynie są zniszczone. W Wielkim Domu sypiały dziewczęta.
- Chyba tylko Grobowce pochłonęły same siebie. Kiedy odchodziliśmy,
zauważyłem złoty dach jakiejś świątyni. Stała jeszcze. A na wzgórzu widziałem
uciekających ludzi.
- Co powiedzą, co sobie pomyślą... Biedna Penthe! Pewnie zostanie teraz
Najwyższą Kapłanką Boga-Króla. A przecież to ona zawsze chciała stąd uciec,
nie ja. Może teraz ucieknie... - Tenar uśmiechnęła się. Wypełniała ją radość,
której nie mogła przytłumić żadna myśl smutna czy ponura; ta sama radość, którą
odczuła budząc się w złotym blasku. Otworzyła sakwę i wyjęła dwa małe, płaskie
bochenki. Jeden podała Gedowi, w drugi wgryzła się sama. Chleb był twardy,
kwaśny i bardzo smaczny.
Przez chwilę przeżuwali w milczeniu.
-Jak daleko jesteśmy od morza?
- Dwa dni i dwie noce trwało, zanim tu dotarłem. Powrót zajmie nam
więcej czasu.
- Jestem silna - oświadczyła.
-Jesteś. I dzielna. Ale twój towarzysz podróży jest zmęczony- odparł z
uśmiechem. -1 nie mamy już chleba.
- Czy znajdziemy wodę?
-Jutro, w górach.
- A czy możesz zdobyć dla nas jedzenie? - spytała niepewnie i nieśmiało.
- Polowanie wymaga czasu. I broni.
- Myślałam, wiesz, że czarami...
- Mógłbym przywołać królika - mruknął, grzebiąc w ognisku krzywą
gałęzią jałowca. - Wszędzie wokół nas króliki wychodzą teraz ze swoich jam.
Wieczór to ich pora. Mógłbym zawołać któregoś jego imieniem i przyszedłby.
Ale czy potrafiłabyś zabić, obedrzeć ze skóry i ugotować królika, którego
przywołałaś w ten sposób? Mnie wydaje się to nadużyciem zaufania.
- Owszem. Myślałam, że mógłbyś po prostu...
- Sprowadzić kolację? - dokończył. - Och, mógłbym. Na złotych
półmiskach, jeśli masz ochotę. Ale to iluzja, a jedząc iluzje człowiek kończy
bardziej głodny, niż kiedy zaczynał. To równie posilne jak jedzenie własnych
stów. - Widziała, jak w mroku błysnęły jego białe zęby.
- Dziwna jest twoja magia - stwierdziła z godnością, należną w rozmowie
między równymi sobie, gdy Kapłanka przemawia do Maga. - Można odnieść
wrażenie, że nadaje się tylko do wielkich spraw.
Dołożył drewna do ognia i płomienie rozbłysły pachnącymi jałowcem
fajerwerkami iskier i trzasków.
- Naprawdę potrafisz przywołać królika? - spytała nagle Tenar.
- Chcesz, żebym to zrobił? Kiwnęła głową.
Odwrócił się plecami do ognia i zawołał cicho w niezmierzony,
rozświetlony gwiazdami mrok:
-Kebbo... Okebbo...
Cisza. %7ładnego dzwięku. %7ładnego ruchu. Ale po chwili, na samym skraju
kręgu światła ogniska, zobaczyła: okrągłe oko jak czarny kamyk, tuż przy ziemi.
Krzywizna kosmatego grzbietu; ucho, długie, uniesione, czujne.
Ged przemówił znowu. Ucho drgnęło, nagle z cienia wynurzyło się drugie.
Tenar przez moment widziała zwierzątko w całości, gdy odwracało się, by
cichym, zgrabnym susem powrócić do swoich nocnych spraw. - Ojej - zawołała
wypuszczając oddech. -Jak ślicznie! Czyja też mogłabym to zrobić? -
zainteresowała się.
- Cóż...
- To pewnie sekret - domyśliła się.
- Sekretem jest imię królika. A przynajmniej nie należy się nim
posługiwać bez powodu. Ale moc przywoływania nie jest tajemnicą. Raczej
darem czy może talentem.
- Aha. I ty ją posiadasz. Wiem! - W jej głosie brzmiała pasja, zle skrywana
pod udawaną ironią.
Ged spojrzał na nią, ale nie odpowiedział.
Naprawdę był jeszcze bardzo zmęczony starciem z Bezimiennymi; zużył
swe siły w dygocących tunelach. Zwyciężył wprawdzie, ale nie miał ochoty na
radość. Po chwili zwinął się znowu jak najbliżej ogniska i zasnął.
Tenar dokładała do ognia i wpatrywała się w lśnienie jaśniejących od
horyzontu po horyzont zimowych gwiazdozbiorów. Wreszcie jej głowa stała się
ciężka od wspaniałości nieba i ciszy. Zapadła w drzemkę.
Zbudzili się oboje. Ogień zgasł. Gwiazdy, na które patrzyła, lśniły teraz
ponad szczytami gór, a nowe wznosiły się od wschodu. To chłód ich obudził,
suche zimno pustynnej nocy, wiatr niby lodowe ostrze. Z południowego zachodu
nadciągała zasłona chmur.
Drewno wypaliło się niemal do końca.
- Chodzmy - rzekł Ged. - Wkrótce będzie świtać. Szczękał zębami tak, że
z trudem go rozumiała. Ruszyli, wspinając się długim zboczem ku zachodowi.
Krzaki i kamienie były czarne w świetle gwiazd i szło się łatwo jak w dzień. Po
chwili, rozgrzani marszem, przestali dygotać. Szli z większą swobodą. O
wschodzie słońca stanęli u stóp gór, które do tej chwili niby mur zamykały życie
Tenar.
Zatrzymali się w zagajniku drzew, których złote, drżące liście wciąż lgnęły
do gałęzi. Ged powiedział, że to osiki. Dotąd znała tylko jałowce i słabowite
topole rosnące przy zródłach rzeki, i jeszcze czterdzieści jabłoni z sadu Miejsca.
Jakiś ptaszek wśród gałęzi wołał cienko: dii, dii. Pod drzewami płynął wąski, lecz
bystry strumyk, szumiący, przelewający się po kamieniach i progach zbyt szybko,
by zamarznąć. Tenar niemal się go bała. Przyzwyczaiła się do pustyni, gdzie
wszystko było wielkie i poruszało się wolno: leniwe rzeki, cienie chmur, krążące
w górze sępy.
Na śniadanie podzielili między siebie resztki chleba i ostatni, zaschnięty
kawałek sera. Odpoczęli chwilę i ruszyli dalej.
Wieczorem byli już wysoko. Chmury zasnuły niebo, wiat wiatr i było
zimno. Na noc zatrzymali się w dolinie innego strumienia, gdzie było dość
drzewa. Tym razem rozpalili duże ognisko, przy którym mogli się grzać aż do
rana.
Tenar była szczęśliwa. Znalazła zapasy wiewiórki, odsłonięte upadkiem
drzewa, w którym była dziupla: kilka funtów orzechów o gładkich skorupkach,
które Ged - nie znając kargijskiego słowa - nazywał ubir. Rozbijała je na płaskim
kamieniu i podawała mu co drugi.
- Chciałabym, żebyśmy tu zostali - oznajmiła spoglądając na krętą,
pogrążoną w mroku kotlinę. - Podoba mi się tutaj.
- To dobre miejsce - przyznał.
- Ludzie nigdy by tu nie przyszli.
- Nieczęsto... Urodziłem się w górach - powiedział. - Na Górze Gontu.
Miniemy ją, płynąc do Havnoru, jeśli wybierzemy szlak północny. Zimą jest
[ Pobierz całość w formacie PDF ]