[ Pobierz całość w formacie PDF ]
czułem się z tym całkiem dobrze. Otóż zostać naraz Polakiem z krwi i
kości, Polakiem legalnym - nie ukrywam, onieśmielała mnie ta zmiana
statusu. Może się już domyślałem, że dla mnie być Polakiem, znaczyło
jedynie być innym, że wybierając polskość, wybierałem po prostu obcość
wobec niechcianej rzeczywistości. I nadal pozostawałem tym samym
podrastającym sowietem, gruntownie wyobcowanym, a wciąż próbującym
się dostosować.
No i - co najważniejsze - nie mogłem pogodzić się z myślą, że właśnie
ten, jak już powiedziałem, graniczący z cudem powrót mojej matki z
niebytu znaczy nie więcej niż jeszcze jeden punkt dla Podlipalinów. Bo
przystając na wyjazd, przydzielałem Koli kolejny kawał przestrzeni
życiowej, oddawałem bez boju z trudem dotąd utrzymywane pozycje.
Mówiąc zwyczajnie, składałem broń.
Nie, nie wyjechałem z matką, nie zrezygnowałem z podziemia,
pozostałem przy swym dwójistnieniu, swoim sznycie konspiracyjnym,
swojej bombie zegarowej, a co za tym idzie: przy maturze, wierszach, no i
tym beznadziejnym zaprzęgu ciągniętym w nieznane przez dziewczynę z
warkoczem. Tak było.
Nawiasem mówiąc, im gorzej mi szło z tą dziewczyną, tym więcej w
moich wierszach było kontestacji. Im bardziej trzymała mnie na dystans,
tym mocniej kopałem ustrój sprawiedliwości społecznej.
Nie, nie kwestionowałem systemu ani zasadności jego istnienia, chodziło
mi tylko o odnalezienie - jak by to powiedziano ćwierć wieku pózniej -
jego ludzkiej twarzy. Zdawałoby się, rzecz naturalna po wojnie:
powszechne zapotrzebowanie na ludzką twarz. W każdym razie
zignorowałem fakt, że twarz ta już była na swój sposób zadana, spozierała
na mnie z każdego dworcowego popiersia, wyzierała z każdego kąta,
powielona tysiąckroć na tysiącach portretów.
Może i wyglądała na ludzką, ale jej nie lubiłem. Skądinąd nie tylko jej.
Bo co do innych twarzy, z nimi też nie było najlepiej. Tłumne, znaczone
niedbałą kreską, przeszarżowane, niczym żywcem przeniesione z gabinetu
luster, zlewały się w jedną po- spólną gębę, której prawdziwych rysów
wolałem nie dociekać.
Raz tylko zobaczyłem je z bliska, a to za sprawą pewnej świeżo
wypuszczonej z wariatkowa szesnastolatki o urodzie szympansa i szybkich
małpich ruchach, zazwyczaj siadującej w oknie na parterze i strojącej
miny do przechodniów. Musiała się wymknąć któregoś dnia spod opieki,
bo zadzwoniła do naszych drzwi, i to akurat wtedy, gdy byłem sam w
domu. Wśliznęła się do wnętrza, zdecydowana, a zarazem pełna dziwnych
pretensji, zarzucając mnie stekiem bzdurnych pytań, pozbawionych sensu
do tego stopnia, że mnie zwyczajnie zatkało. A gdy mimo wszystko
usiłowałem wybrnąć jakoś z tej konwersacji, oblizała się nagle i
chichocząc rozebrała się do rosołu. To było naprawdę grozne: ten chichot i
tępe, pokryte bielmem sprytu spojrzenie spod czoła o kształcie wzgórka
łonowego.
Grozne, ale przynajmniej nie tak banalne jak ciągłe rozdarcie
wewnętrzne i zawód miłosny, nie wspominając już o maturze czy
ponaglających listach z Polski w ozdobnych, od lat nie widzianych
kopertach.
Aż wreszcie stało się: szczęście uśmiechnęło się do mnie.
Pewnie było to nieuniknione. Popełniłem wiersz, jeden z tych
zawieszonych między zniewoleniem a buntem, recytowanych po ciemku,
półszeptem, gdyż pobrzmiewało w nim echo powtórzonych z
premedytacją niewybrednych inwektyw niezapomnianego Wasi. Chyba
właśnie te inwektywy stanowiły główną zaletę utworu i spoglądając
wstecz, muszę stwierdzić, że była to moja pierwsza kradzież literacka.
Pierwsza, choć nie ostatnia. Wchodziłem do zawodu.
I wtedy właśnie - powtarzam - uśmiechnęło się do mnie szczęście. A
przy okazji zrozumiałem, dlaczego tak radośnie zacierał ręce Kola, gdy się
dowiedział, że pisuję poezje.
Już nie szympansica z parteru - ale płowowłose dziewczę z warkoczem
do pięt wtargnęło do mnie do domu. Miało nieprzytomne oczy i wypieki
na twarzy, tyle że się nie rozebrało, lecz zażądało z progu, bym jak
najprędzej wyjeżdżał do matki. Przybiegło, by mnie uprzedzić, że Ten
Trzeci, mój kumpel, mój druh serdeczny, złożył w odpowiednim resorcie
szczegółowy raport o moim wyczynie poetyckim. Myślę teraz, że
musiałem trochę przesadzić z inwektywami.
To było jak nagłe tąpnięcie, nie donos oczywiście, donos - rzecz
zwyczajna. Zostaliśmy przytłoczeni, co mówię, przy- gnieceni resztkami
rozpadającego się zaprzęgu. W końcu jakoś się pozbieraliśmy. Jakoś tam
uporządkowaliśmy uprząż, lecz było to naprawdę niechciane zwycięstwo.
Powinienem był czuć się uradowany, ale się nie czułem. I nawet to
chodzenie we dwójkę szło nam dość kulawo. Pewnie należeliśmy do
gatunku wyznającego zasadę omne trinum perfectum, co się tłumaczy na
rosyjski: Bog trojcu lubit.
Szczerze mówiąc, coś we mnie pękło, coś się sypnęło. Zgrzytnęło jakieś
kółko zębate, szczęknęła zapadka, ruszył mechanizm zegarowy. Znów
zacząłem uciekać we snach.
Uciekałem przed łomotem do drzwi. Wymykałem się drabiną pożarową
na strych, a potem na dach, a potem biegłem już opłotkami, przez sobie
tylko znane podwórza. Krajobrazy tych snów w niczym nie przypominały
znajomego miasta. To był całkiem osobny kraj, po dziś dzień pamiętam
budkę z piwem na chodniku wśród kałuż, pod plakatem filmowym, na
rogu nieznanej ulicy.
Na jawie nigdy nie zdołałem dotrzeć do tych okolic. I całe szczęście! No
i oczywiście, choć stale czułem na sobie czyjeś baczne spojrzenie, nigdy
nie udało mi się stanąć z tym kimś oko w oko. Poza jednym przypadkiem,
ale o tym za chwilę.
Nie wiem, czy to był strach, raczej po prostu czekanie, rosyjski syndrom
[ Pobierz całość w formacie PDF ]