[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przyłożył palce. Bardzo słaby, ale był puls.
Przyjrzał się przyjacielowi. Chyba dostał tylko jeden strzał, w sam środek piersi.
Kula zrobiła zdumiewająco małą dziurkę. Kollberg rozpiął przesiąkniętą krwią koszulę.
Sądząc z owalnego kształtu rany, kula przebiła kość ukośnie od przodu w górnej części klatki
piersiowej, z prawej strony. Nie mógł stwierdzić, czy na wylot, czy też tkwi w piersi.
Spojrzał na kałużę krwi pod trzepakiem. Niezbyt wielki upływ krwi, a teraz krwawienie
prawie ustało.
Kollberg zsunął z siebie kręgi lin, jedną z nich zawiesił na górnej poprzeczce trzepaka i
chwilę nasłuchiwał. %7ładen dzwięk nie dochodził z dachu. Rozwinął linę i jeden jej koniec ostrożnie
wsunął pod plecy Martina Becka. Pracował szybko i cicho, uporawszy się sprawdził, czy lina
dobrze opasuje ciało Martina Becka, czy prawidłowo porobił węzły. Potem obmacawszy kieszenie
Martina znalazł czystą chusteczkę, z własnej kieszeni wyjął niezupełnie czystą. Zdjął z szyi
kaszmirowy szalik, owinął nim pierś Martina, a złożone chusteczki podsunął pod węzeł, w miejscu
gdzie była rana.
Wciąż nie słyszał żadnego szumu. Teraz pozostawało najtrudniejsze.
Kollberg przechylił się przez poręcz i spojrzał na otwarte okno. Przesunął drabinę tak, że
znalazła się tuż przy oknie, potem ostrożnie przyciągnął trzepak do bariery, wziął wolny koniec
liny, którą owiązał Martina, owinął kilkakrotnie wokół poręczy, tam gdzie przedtem zaczepiona
była drabinka, a potem sam się owinął liną.
Dzwignął Martina nad poręcz, własnym ciałem przeciwstawiając się ciężarowi
napinającemu linę. Gdy Martin Beck wisiał już po drugiej stronie szklanej bariery, Kollberg zaczął
prawą ręką rozwiązywać supeł, lewą utrzymując cały ciężar wiszącego ciała. Rozwiązawszy węzeł
zaczął wolno opuszczać Martina. Trzymał teraz linę mocno obiema rękami i starał się nie
spoglądając za poręcz wyczuć, ile liny trzeba jeszcze popuścić.
Gdy już według jego obliczeń Martin Beck powinien się był znajdować na poziomie okna,
wychylił się za poręcz. Jeszcze parę decymetrów niżej, potem umocował linę do żelaznego drążka
nad szklanymi taflami.
Potem zdjął z trzepaka i przewiesił przez ramię drugi zwój liny, szybko zszedł po drabinie,
wlazł przez okno.
Martin Beck na pozór bez życia wisiał na Unie o pół metra poniżej parapetu. Głowa mu
zwisała, ciało kołysało się.
Kollberg zaparłszy się mocno nogami pochylił się nad parapetem i zaczął oburącz
przesuwać linę w górę, podciągnąwszy przytrzymał linę jedną ręką, a drugą chwycił pętlę
owiązującą Martina pod ramionami, dzwignął i ująwszy za ramiona wciągnął w okno.
Uwolnił rannego od sznurów, ułożył na podłodze, znowu wdrapał się na drabinę, odwiązał
sznur od poręczy. A znalazłszy się znowu w oknie, ściągnął drabinę.
Potem wziął Martina Becka na plecy i zaczął schodzić ze schodów.
*
Gunvald Larsson miał sześć sekund czasu, gdy odkrył być może największe w swym życiu
niedopatrzenie. Stał przy żelaznych drzwiach mając przed sobą lont, który powinien zapalić - i nie
miał zapałek. Ponieważ nie palił, zapalniczka nie należała do jego wyposażenia. Choć czasem,
kiedy zdarzyło mu się jeść w Parkowej albo w Riche wsuwał do kieszeni reklamowe zeszyciki
z zapałkami. Ale od ostatniej kolacji na mieście tyle razy zmieniał marynarkę.
Zbaraniał, jak to się mówi, z ustami jeszcze otwartymi ze zdumienia wyciągnął pistolet,
odbezpieczył, przytknął wylot lufy do zapłonu, ukośnie ustawiając lufę w stosunku do żelaznej
płyty, żeby kula nie trafiła rykoszetem w jakieś niewłaściwe miejsce - w jego brzuch na przykład - i
nacisnął spust. Kula obleciała rykoszetem podest schodów jak osa, ale zapaliło się jednak, wesoło
błysnęły niebieskie płomyki. Gunvald pędem zbiegł w dół. Zbiegł półtora piętra, dom zatrząsł się
od wybuchu w klatce schodowej B, potem wysadziło jego drzwi - z czterosekundowym
opóznieniem.
Potrafił jednak szybciej biec niż Hult, a przypuszczalnie i od Bohlina był szybszy, i jedną,
dwie sekundy zyskał biegnąc z powrotem w górę. %7łelazne drzwi zniknęły albo raczej leżały, jak
tego oczekiwał, na podeście schodów; o pół piętra wyżej znajdowały się jeszcze jedne drzwi
oszklone.
Otworzył je kopnięciem, i znalazł się na dachu. Zciślej określając tuż przy kominie między
dwoma nadbudówkami.
Od razu zobaczył Erikssona: stał na górnym dachu z karabinem, ze wzmiankowanym
Johnsonem, w ręku. Eriksson nie widział Larssona, gdyż zaalarmował go pierwszy wybuch i cała
jego uwaga zwrócona była w tamtą stronę, to jest w stronę klatki schodowej B.
Gunvald Larsson postawił nogę na barierze ochronnej od ulicy, odbił się i wskoczył na
górny dach. Eriksson odwrócił głowę i zobaczył go.
Odległość między nimi wynosiła cztery metry - sytuacja jasna. Gunvald Larsson miał go na
muszce, a palec na cynglu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]