[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jasnego, drugiego czarnego jak smoła, którzy witani byli dobrodusznymi oklaskami, a nawet
wiwatami.
Zaraz za lektyką toczył się zaprzężony w osiołka wózek z tropikalnym drzewkiem,
dającym gapiom posmak autentycznego Venjipuru i wojny gorejącej w głębinach jego
dżungli. Turańczykom oryginalna roślina wydawała się pierwszym skromnym symbolem
ogromnych łupów, jakie popłyną na północ w nagrodę za militarną sprawność imperium.
W dodatku wokół powoziku z donicą galopowali dający doskonały przykład tej
sprawności kawalerzyści-akrobaci. Kłusowali i zawracali zwinnymi końmi przez całą
szerokość alei, stawali w siodłach, przeskakiwali w biegu z konia na konia i wykonywali
wszelkie możliwe sztuczki. Jezdzcy ci nosili turańskie tuniki wojskowe, jednak byli
drobniejszej budowy i bardziej eleganccy niż żołnierze, których imperium życzyłoby sobie
wystawić do bitwy. Podobnie ich rumaki przypominały bardziej konie cyrkowe. Ale znowu
niewyszkolona tłuszcza nie była w stanie odróżnić woltyżerów od prawdziwych
kawalerzystów, ani nie rozumiała, jak niewiele te popisy mają wspólnego z okrucieństwem
działań wojennych. Gapie przyjmowali przedstawienie entuzjastycznie, oklaskując jezdzców i
ciągnąc za nimi, by zobaczyć więcej śmiałych wyczynów.
Pochód woltyżerów zamykała jadąca stępa regularna kawaleria z miejskiego garnizonu.
Na wzniesionych lancach łopotały jaskrawe proporce, przesłaniające Conanowi widok.
Jednakże w tyle rozbrzmiewały fanfary i werble, co oznaczało, że pochód rozciągał się
jeszcze daleko za lektyką. Cały ten zgiełk wywołał w końcu pożądany efekt. Kiedy dotarli do
dzielnicy o gęściejszej, piętrowej zabudowie, tłum zgęstniał, napływając wąskimi bocznymi
uliczkami. W alei zgromadzili się mężczyzni w turbanach, fezach i o wygolonych głowach,
kobiety zakwefione i odziane mniej skromnie, a przede wszystkim roje nagich,
rozwrzeszczanych dzieciaków, przyciągniętych atrakcjami, jakie zwiastował ten spiżowy
rejwach.
Conan, obserwując reakcje tłumu, wyczuwał atmosferę pewnej rezerwy. Na zwróconych
ku lektyce twarzach malował się sceptycyzm, nawet uraz. Wyglądało na to, że zahartowani
ubóstwem mieszkańcy miasta nie mieli w zwyczaju obdarzać byle kogo swą sympatią.
Mężczyzni wlepiali wzrok w półnagie hurysy, nieskromne mężatki i karczemne dziewki
posyłały Conanowi i Jurnie całusy, odziani w łachmany chłopcy otwierali usta na widok
błyszczących wojskowych galonów. Jednakże przeważał nastrój niezadowolenia. Niektórzy
gapie szydzili lub miotali przekleństwa, nawet wygrażali pięściami. Większość jednak
okazywała jawnie brak zainteresowania. Cymmerianin, którego oko wyćwiczyły lata
złodziejskiej praktyki, wypatrzył kilku rzezimieszków, pracujących w tłumie dla własnych
korzyści. Uznał więc w końcu, że to po prostu normalny, wielojęzyczny miejski motłoch.
Kiedy pochód minął karczmy oraz otwarte targowiska i wkroczył do zamożniejszej
dzielnicy, zabudowanej świątyniami i budynkami publicznymi, wygląd tłumu uległ zmianie.
Po alei krążyli sprzedawcy, - trzymając wysoko w górze tyczki z preclami i wiązkami
suszonych ryb, które sprzedawali za drobne miedziaki. Prawdopodobnie zaradni eunuchowie
szepnęli wcześniej słówko o paradzie, a może sprzedawcy, tak jak i złodzieje, zmobilizowali
się do pracy na widok narastającej ciżby ludzkiej. Pośród rozmaitych kwiatów, monet,
gałązek i innego śmiecia ciskanego w maszerujących znalazła się cała wędzona ryba, która
rąbnęła Conana w pierś. Niepewny, czy spowoduje to wzrost sympatii czy niechęć, nie
zważając na nic, Cymmerianin zjadł ją z apetytem.
W rojnej dzielnicy świątyń i różnorakich instytucji tłumy wkrótce zgęstniały na tyle, że
zablokowały aleję. Oddziały piechoty i konnych zostały wysłane przodem, wzdłuż skrzydeł
pochodu, by utorować drogę. Abolhassan, który wydał ten rozkaz, nie wykazywał skłonności
do spowolnienia tempa marszu, więc wojsko pospieszyło kłusem, spychając widzów na
pobocze.
Jednak ani Conan, ani nikt z uczestników parady nie spodziewał się tego, co miało
nastąpić. Od strony zakończonej minaretem świątyni Tarima nadciągnęła grupa odzianych na
czarno kobiet i mężczyzn. %7łałobnicy wynurzyli się spod otwartej arkady i natarli na
przechodzące oddziały. Głośno lamentując i zaciskając w powietrzu pięści, przedarli się aż do
rydwanu generała. Okrzyki Zwróć nam naszych synów! i Gdzie są nasze dzieci?
wzniosły się ponad gwar tłumu.
%7łołnierze wartko zwarli szeregi, ale nie byli w stanie odeprzeć żałobników. Rozgorzała
walka. %7łałobnicy padali na bruk powalani przez pieszych żołnierzy, okładani tępymi końcami
lanc przez konnych. W zamieszaniu hyrkańscy jeńcy próbowali czmychnąć. Rozprawiano się
z nimi krwawo. Jednak pochód zbyt szybko minął scenę konfliktu, by Conan mógł wyrobić
sobie jasne zdanie, czy powinien wyskoczyć z lektyki i wziąć udział w bijatyce. Tragarze
sprawnie posuwali się naprzód, nie trzęsąc i nie gubiąc kroku, nawet gdy musieli deptać po
wijących się w agonii ciałach.
Nastrój widzów stał się wyraznie wrogi. Wieść o potyczce rozniosła się w tłumie,
gniewne okrzyki witały maszerujących. Wobec nieobecności jeńców, nieczystości i odpadki
przeznaczone na nich były teraz ciskane w żołnierzy, którzy na płaz okładali mieczami
agresywnych plebejuszy. Mimo to tłum naciskał coraz bardziej. Triumfalna parada
przekształciła się w regularną bitwę. Można było tylko oczekiwać, że za chwile, trąby miast
fanfar zaczną grać na trwogę, a lance z proporczykami opuszczą się do zadania ciosu.
Jednak to, co wydarzyło się dalej, nastąpiło bez ostrzeżenia. Maszerujący skręcili w
sąsiedztwo wysokich kamienic w obrąbie starych murów miejskich. Niezbyt daleko w
przedzie zamajaczyły już wieże i kopuły pałacu. Nagle Conan ze zdumieniem ujrzał, jak Juma
ściąga swoją towarzyszkę na dno lektyki, co sprawiało wrażenie nagłego wybuchu
namiętności. Nagle z poduszek wokół nich zaczęły wyrastać krótkie, pierzaste drzewca.
Cymmerianin poczuł, że pojazd zachwiał się i opadł. Bez namysłu chwycił za ramię hurysę i
wyskoczył, pociągając dziewczynę za sobą. Przycisnął ją do ziemi i próbował wepchnąć pod
[ Pobierz całość w formacie PDF ]