[ Pobierz całość w formacie PDF ]
polowały, nie szukały, nie wysilały się, nawet nie brodziły: tylko stały nieruchomo. I to wystarczało.
Jeziorko obecnie, pod koniec pory suchej, miało wiele płycizn i czaple stały tam w wodzie na ćwierć
stopy głębokiej, a żywy żer sam podpływał im do nóg. Spełniały się tu dla czapli najsłodsze,
najgłębsze marzenia ludzkości o pieczonych gołąbkach wpadających samych do gąbki; co więcej:
czaple wystawiały na pośmiewisko rzetelną klątwę biblijną o pocie czoła i chlebie i jeszcze więcej:
dystansowały nawet te ptaszki, które nie siały, a zbierały, bo przy zbieraniu ziaren był jakiś trud, tu
czaple żadnej nie miały fatygi.
Stały w wodzie ospale, lelum polelum, od niechcenia patrząc pod siebie. Raz po raz zanurzały dziób i
wyciągały rybę. Zatraciły już łowiecki nerw podobnie jak lwy w afrykańskich rezerwatach, nerw
niepotrzebny im nad jeziorkiem Anosy. Przeważnie wyciągały z wody cztery, pięć ryb w ciągu dwóch,
trzech minut, potem, stojąc wciąż w tym samym miejscu, widocznie zasypiały. Jeśli miewały sny, to na
pewno śniły im się stoły z bajki, stale nakryte smakołykami. A zbudziwszy się kierowały wzrok pod
siebie, gdzie ich nogi tkwiły w wodzie, i nie czekały długo na nowe rybne danie.
Niektóre po napchaniu się wolały odejść brodząc ślamazarnie do brzegu i na suchej ziemi przetrwać
czas trawienia. Inne, ale nieliczne, wzbijały się niezdarnie w powietrze i odlatywały od swej spiżarni,
ociężałe i odurzone.
Więc ryby w Anosy nie wydawały się zatrute i nie obawa przed chorobą odstręczała Malgaszów od
łowienia ich. Kiedyś gdy patrzyłem na lukulladę dwudziestu kilku na raz czapli, strzeliła mi do głowy
cudaczna myśl, że taka uczta ptaków polujących na ryby przedstawiała ciekawe widowisko, mogące
przyciągnąć niejednego turystę z innych krajów. A że Republika Malgaska gorąco przejmowała się
zagadnieniem turystyki i chciała przywabiać tysiące turystów, może nieustanny bankiet czapli na
jeziorze Anosy miał stać się jednym z punktów w planie krajowych atrakcji i dlatego chroniono ryby?
Oczywiście tak nie było i nikt tutaj na taką myśl nie wpadł. Dopiero pózniej sprawa jeziorka Anosy
zaczęła się dla mnie wyjaśniać i ukazywać we właściwym świetle. Zasięgałem języka u znajomych
Malgaszów i Europejczyków i zaczęło się obijać o me uszy, że jeziorko dla wielu Malgaszów było fady,
to znaczy tabu, święte czyli zakazane. Ale fady były jedynie ryby, a nie czaple.
A dlaczego ryby? Wytłumaczył mi to pewien sędziwy Francuz, zasiedziały od lat na Madagaskarze.
Rozbawiony, nazywał to sprawą bardzo malgaską. Sięgała czasów sprzed wieku, kiedy panował
Radama II, nieszczęsny hulaka i niedoszły reformator, i kiedy zwłoki jego przyjaciół, zamordowanych
wówczas przez reakcję, wrzucano do Anosy. Otóż zwłokami karmiły się ryby żyjące w jeziorku i stąd,
według rozpowszechnionych wśród malgaskiego ludu pojęć, nastąpił ciekawy proces mistyczny:
dusze zamordowanych ludzi weszły w ryby.
Gdy z biegiem lat wyłuszczał Francuz z uśmiechem Malgasze zaczęli przyjazniej oceniać
Radamę II i jego przyjaciół, ryby w jeziorku Anosy stawały się fady, szanowano je coraz bardziej, bo
wiadomo, że jeśli potrzeba to i ryby dziedziczą duszę z pokolenia na pokolenie. Voila, c'est tout!
Chacun a son gout!...
Powodzenie malarza
Tananariwę nazywano kiedyś czerwoną stolicą, gdyż domy budowano z czerwonej cegły. Ale to się
skończyło, bo awans urbanistyczny objął także fasady domów: obrzucono je białym tynkiem i miasto
stało się białe. Od tej bieli jeszcze przybyło mu pogody i powiewności, ulice jakby zapromieniły się
szerszym uśmiechem, zresztą nic dziwnego tam, gdzie szybko i łatwo uśmiechali się ludzie przepojeni
zmysłowością.
Osobliwego uroku nadawał stolicy bezlik schodów. Miasto rozpostarło się w kilku dolinach i wspięło się
na kilka wzgórz, więc pasma chyba dziesięciu tysięcy stopni łączyły wierzchołki z dolinami. Oczywiście
wszędzie można było dojechać także autem nieprawdopodobnie krętymi ulicami, ale cały ten
zwichrzony melanż drogowych meandrów, wijących się schodów i dziesiątków urwisk zlewał się w
niesamowity obraz malowniczej plątaniny.
Od końca dziewiętnastego wieku przypływała z Francji do tej egzotycznej Mekki wszelaka brać
malarska, zwabiona niezwykłością kraju i soczystym brązem mieszkańców, przypływała na sezon lub
dwa, a pozostawała, olśniona, na lata, nieraz na całe życie.
Artysta malarz Paul Blćger, Alzatczyk, wygrał w 1936 roku jakiś konkurs plastyczny w Paryżu i
otrzymał stypendium na wyjazd i kilkumiesięczny pobyt na Madagaskarze. Przypłynął, jakiś czas
wykładał w tananariwskiej szkole sztuk pięknych, a potem rozkochany, już mniej profesor niż artysta,
pozostał.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]