[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wtedy spodziewała się drugiego dziecka, do samego rozwiązania przepisywała na maszynie
moje tłumaczenia. Mowy nie było, żeby pozwolić sobie na opłacenie maszynistki. Nie mieli-
śmy też żadnych oszczędności, bo Tygodnik , który z początku był pismem kurialnym, przy-
najmniej finansowo, okazał się instytucją nadzwyczaj skąpą. Ksiądz Mazanek pakował
wszystkie wpływy do jednej kieszeni, a z drugiej wydobywał pieniądze, które były nam nie-
zbędnie potrzebne na wydanie następnego numeru. Kiedy Tygodnik przestał wychodzić
musieliśmy więc liczyć się naprawdę z każdym grosikiem. Pamiętam z tamtych lat szalony
entuzjazm mojego syna, kiedy wyjątkowo kupiłem mu w kiosku Płomyczek albo czekolad-
kę. Radość była nieopisana, bo nie psuliśmy dzieci prezentami. Nieustannie trzeba było kal-
kulować, co i kiedy człowiek potrafi oddać w ramach spłacania długów, które właściwie cią-
gle się zaciągało i spłacało. Na pewno jednak bez tej pomocy kościelnej było by nam znacznie
ciężej.
A czy Pańska żona pracowała wówczas?
Nie. Nasz starszy syn urodził się w roku 1949, a córka cztery lata pózniej w roku za-
mknięcia Tygodnika i nie mieliśmy nikogo, kto mógłby zająć się dziećmi. Moja żona mu-
siała więc wychowywać tych dwoje i prowadzić całe gospodarstwo. W dodatku przepisywała
mi sporo rzeczy na maszynie.
Czy po rozwiązaniu Tygodnika rozważaliście Państwo taktykę z ostatnich miesięcy je-
go istnienia? Czy na tym tle nie pojawiły się między Państwem jakieś różnice?
Różnice zdań pewnie były. Zarysowały się one już w okresie poprzedzającym rozwiąza-
nie Tygodnika , o czym mówiłem w związku z koncepcjami Stommy. Poza tym nie przypo-
minam sobie rozbieżności wewnątrz zespołu. Wszyscy uważaliśmy raczej, że dobrze wybrnę-
liśmy z tej sytuacji, i zawsze główną zasługę przeprowadzania nas przez te wszystkie Scylle i
Charybdy przypisywaliśmy Gołubiewowi. Drugą osobą, która odegrała tu kluczową rolę był
Jerzy Turowicz. To nie znaczy, że Stomma też nie miał znakomitych pociągnięć, pomysłów,
rozmów i tak dalej. Tylko, że bywały one nieraz naszym zdaniem albo nierealne, albo ryzy-
kowne.
A czy kompromisy, na które redakcja przystała w okresie bezpośrednio poprzedzającym
likwidację Tygodnika , a które nie przyniosły żadnego pożytku, nie budziły pózniej żadnych
kontrowersji?
Tego nie analizowaliśmy. Byliśmy wówczas tak zmęczeni zawieraniem tych kompromi-
sów, były one wynikiem tak ostrych i nękających pertraktacji, że z chwilą kiedy odbębniliśmy
już to, nie mieliśmy ochoty na dalsze rozważania. Może zostało nam pewne poczucie niesma-
58
ku, ale nie pamiętam żebyśmy kiedykolwiek przeprowadzali wnikliwe analizy, bo z tego i tak
nic by nie wynikało. Oczywiście było wiadomo, że w przypadku mniejszych nacisków niektó-
re rzeczy napisalibyśmy inaczej, albo nie napisalibyśmy ich w ogóle, ale żadna nauka nie pły-
nęła z rozważania tego, co by było gdyby było. Natomiast nie mieliśmy nigdy poczucia wsty-
du z tego powodu, że coś wydrukowaliśmy. Te teksty, które dziś mogą dziwić, w kontekście
ówczesnej prasy polskiej i wielotygodniowych awantur o każde słowo, wydawały nam się i
tak względnym sukcesem. Ponieważ zaś Gołubiew uczył nas wtedy, że każdy sukces w poli-
tyce jest tylko sukcesem względnym, nie wracaliśmy do tych spraw. Muszę te teksty kiedyś
przeczytać, bo wiem, że mi się nie spodobają, ale ciekaw jestem, jak bardzo.
Były trzy teksty, które w numerach z 1953 roku wzbudziły moje zdziwienie. Reportaż z
kongresu pokojowego w Wiedniu, oświadczenie na temat procesu Kurii Krakowskiej i
oświadczenie Sprawa odpowiedzialności .
To właśnie były nasze spadochrony . Ja też napisałem wtedy artykuł, który miał stano-
wić jeden z takich spadochronów , ale nigdy się nie ukazał. Była to recenzja z wydanej w
Paryżu książki Konarskiego, o kanoniczkach warszawskich. Wydawało nam się, że jeżeli na-
piszemy krytyczną recenzję o kanoniczkach warszawskich, będzie to odczytane jako swoista
forma opowiedzenia się za tak zwanym postępem społecznym. Ku naszemu zdziwieniu ten
tekst też nam skonfiskowali.
Dlatego, że książka ukazała się w Paryżu, czy dlatego, że podejrzewali, iż pod pozorem
krytyki w gruncie rzeczy propagujecie instytucję kanoniczek?
Nie wiem, czy chodziło o to, czy po prostu uważali, że wszystko trzeba nam skonfisko-
wać. Jak pan wie, były numery, które konfiskowali od deski do deski. Wtedy wszystko szło
pod nóż, bez względu na to, czy było za, czy przeciw.
Proszę Pana, w redakcji wznowionego, prawdziwego Tygodnika Powszechnego spo-
tkali się niemal wszyscy jego wcześniejsi pracownicy. Jasne są dla mnie powody, dla których
nie wrócił Jan Józef Szczepański. Nie bardzo natomiast rozumiem, dlaczego w odnowionej
redakcji zabrakło Księdza Piwowarczyka. Obiekcje władz wobec jego osoby nie były już chy-
ba obowiązujące?
O ile pamiętam, był już wówczas poważnie chory. Poza tym, jak mi się wydaje, uważał,
że, jego epoka w jakimś sensie minęła i postanowił trzymać się na uboczu życia publicznego.
Myślę, że był większym niż my wszyscy realistą, i nie bardzo ufał naszemu wczesnemu entu-
zjazmowi. Spodziewaliśmy się, że zaczyna się nowa era, a on, zdaje się, w tę nową erę nie
wierzył i oczekiwał raczej powrotu do tego, co wówczas nazywało się okresem błędów i wy-
paczeń. W każdym razie przed śmiercią jakby się od nas oddalił. %7łeby ten dystans wytłuma-
czyć, wystarczy jednak stwierdzić, że uważał nas na politycznych głuptasów, kiedy rzucali-
śmy się głową naprzód do Sejmu i Frontu Jedności Narodu. Z drugiej strony, do końca miał tą
nadzwyczajną młodzieńczą świeżość w reagowaniu na różne rzeczy. Był z natury człowie-
kiem, który tam, gdzie mógł, tam by się angażował w rozmaite dobre sprawy. Tak jak przed
wojną angażował się na przykład w reformę rolną. Wobec naszej postawy po 1956 roku miał
jednak załamania, wynikające z realizmu, ze znajomości rządzącej doktryny i historii. Wie-
dział już wówczas to, czego my dowiedzieliśmy się dopiero po kilku latach że chociaż hi-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]