[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Spragniony byłem raczej ciebie.
Nie szkodzi. Sensacja przyjechała razem ze mną i dostarczę ci jej, bo nie wiem, co
zrobić.
Coś się stało?
Chyba nawet dużo. Kiedy się zobaczymy?
Obawiam się, że dopiero jutro.
Cholera.
Czekaj. Spróbuję, może mi się uda. Ale to będzie dosłownie dziesięć minut, jeśli
w ogóle.
Nie wnikam w twoje przeszkody, dziesięć minut też dobre. Pod każdym wzglę-
dem.
Za trzy kwadranse, do godziny...
Skoro zadzwonił, wiedział, gdzie jestem i znał nawet numer pokoju. Zrobił mi lepiej
niż koniak. Pogratulowałam sobie głowy, zaopiekowałam się twarzą, z nowymi siłami
rozpakowałam resztę rzeczy i zaczęłam czekać. Ileż razy tak czekałam przed laty! Jeśli
już się umówił, nigdy nie zdarzyło mu się nawalić.
Rzecz oczywista, przez cały ten czas cos myślałam i skutek był łatwy do przewidze-
nia.
Cześć, Grzesiu powiedziałam smętnie, otwierając mu drzwi. Głowę mam
z głowy, ale niestety, została mi jeszcze głowa.
Czy to twój samochód stoi przed hotelem? spytał na to.
Mój. A co...?
To spieprzaj z nim, ale już! Parking masz naprzeciwko. Na tej ulicy parkować nie
wolno i zgarną ci go jeszcze przed północą. Z odzyskaniem jest cholerna kołomyja, po-
mijam już koszty.
Sparaliżowało mnie wszechstronnie.
Jeżeli masz dziesięć minut czasu i te dziesięć minut spędzimy na parkowaniu...
Mam równe pół godziny. Jazda, gazu!
Weszliśmy do windy.
Milcz przez chwilę i słuchaj powiedziałam z determinacją. Bo już widzę, że
romantyczne wzruszenia przybrały szczególną postać. W tym samochodzie znajduje się
ludzka głowa.
30
Wsiadł do samochodu razem ze mną, ruszyłam,
Skręcaj, tu wjeżdżasz. Jaka ludzka głowa?
Zwyczajna. Odcięta od tułowia. Prawdziwa, nie sztuczna.
Tyle zdążyłam powiedzieć przed wjazdem do garażu. Grzegorz popatrzył na mnie,
wysiadł i załatwił sprawę z garażystą. Dostałam miejsce na drugim piętrze.
Zaparkuj, a potem będziemy kontynuować. Chciałbym rozumieć, co mówisz.
Zaparkowałam, wysiadłam i zawahałam się.
Wolałabym, żebyś na nią popatrzył własnymi oczami...
Makabryczne widoki to nie jest moje hobby, ale jeśli uważasz, że trzeba...
Otworzyłam bagażnik, dławiąc się lekko, czubkami palców rozchyliłam torbę.
Grzegorz spojrzał, wyrazu twarzy nie zmienił, decyzję podjął w ciągu sekundy.
Ostatnio zapanowała piękna pogoda. Jedziesz ze mną. W najbliższym sklepie ku-
pimy torbę-lodówkę i zdążymy jeszcze wrócić. Opowiedz wszystko po kolei.
Zaczęłam od razu, schodząc na dół pochylnią. Samochód Grzegorza stał za rogiem.
Po dwunastu minutach wróciliśmy z torbą-lodówką i płytkami mrożącymi, przełoży-
liśmy do pudła reklamówkę, nie oglądając już jej zawartości. Umieścić w samochodzie
świeżo nabyty pakunek, nic takiego, normalna sprawa, nie było potrzeby z tym się kryć.
Pudło zajęło mi trzy czwarte bagażnika, co tam, na własny bagaż miałam jeszcze cały tył
samochodu. Ulżyło mi zdecydowanie.
Końca mojej opowieści Grzegorz wysłuchał w pokoju hotelowym z zegarkiem w rę-
ku, nie przerywając. W milczeniu przeczytał list od Heleny Wystrasz. Zamyślił się na
chwilę.
Głupia sprawa. Zobaczymy jutro, zadzwonię przed południem, czekaj na mój tele-
fon. Czas mi się skończył. Różnych rzeczy mogłem się spodziewać, ale przebiłaś wszyst-
ko.
Wstał z krzesła, podniosłam się również, ruszył ku drzwiom i zatrzymał się przed
progiem.
Cieszę się, że cię widzę powiedział miękko.
Wzajemnie odparłam i tyle było naszego. Trwało pół minuty.
Wyszedł, ale nie miało to żadnego znaczenia. Już sam jego widok... Nie zmienił się
właściwie, siwe pasemka we włosach i tyle, reszta została, prawie nie tknięta czasem.
Jego widok, obecność, bliskość, szansa na kontakt bezpośredni... balsam przy tym, to
było nic. Czułam, jak na całe moje wnętrze spływa niebiańskie ukojenie i uświadomi-
łam sobie, że na twarzy muszę mieć uśmiech głupkowatego rozanielenia. Spojrzenie
w lustro unormowało mi rysy. Wrócił mi apetyt, zdecydowałam się zjeść kolację w knaj-
pie po drugiej stronie ulicy.
A miałam głupie obawy... Kiedy po tych dwudziestu latach milczenia odezwał się
znienacka w telefonie, poznałam go od pierwszego słowa.
31
Wreszcie udało mi się ciebie znalezć powiedział. Masz zastrzeżony numer,
różnych podstępów musiałem używać, w dodatku zmieniłaś adres. Jak się masz?
Miło cię słyszeć, Grzesiu, po tylu latach odparłam. Gdzie jesteś?
W Paryżu, jak zawsze. Kiedy tu przyjedziesz?
Planowałam sobie właśnie ten wyjazd do Francji.
Nie zaraz, wiosną. Wymyśliłam koniec kwietnia albo początek maja, żeby nie wrąbać
się w letnie upały, i nie zamierzałam ograniczać się do Paryża. Nie byłam nawet pewna,
czy od niego zacznę.
A jak twoja żona? spytałam ostrożnie.
Dużo by gadać. A jak twój mąż?
Wcale można nie gadać. Pozbyłam się go świeżutko. O Boże, skorupka Jasia...!
Tej metafory wprawdzie nie łapię, ale cieszyłbym się, gdybyś tu przyjechała, jesz-
cze nie zajęta na nowo.
A ty tu...?
A ja na razie nie mogę nigdzie...
Usiłowaliśmy powiedzieć do siebie wszystko naraz.
Z żoną miał jakieś kłopoty, o których nie chciał mówić. Dzieci były z głowy, poszły
na swoje. Uświadomiłam sobie nagle, że my obydwoje, w naszym wieku, poprzednie
pokolenie, powinniśmy być zramolałą staruszką i trzęsącym się prykiem, powiedzia-
łam mu o tym i zaczęliśmy się śmiać. Uparcie pytał o mój przyjazd, wahałam się jesz-
cze, miałam dużo roboty, ale już wiedziałam, że w tej sytuacji pojadę z pewnością, nie
bacząc na głupie przeszkody.
Jak zwykle, rozumiałam każde jego słowo, wyglądało na to, że z wzajemnością, fluid
leciał po przewodzie telefonicznym, nie, zaraz, to już była łączność satelitarna, no do-
brze, leciał w kosmos i wracał. Duża rzecz.
Rozmawialiśmy codziennie, z wyłączeniem weekendów. Oczywiście, ta cholerna
żona!
Miałeś kiedyś uciążliwą sekretarkę...? przypomniałam delikatnie za którymś
kolejnym razem.
Już dawno jej tutaj nie mam. Mam normalne biuro i normalny personel. A za to
ty, zwracam ci uwagę, masz nienormowany czas pracy i zależna jesteś wyłącznie od sie-
bie. Ja pracuję w zespole, a ty indywidualnie, pomijam inne względy. Nie wyrwę się.
Przyjedz. Chcę cię chwycić w tak zwane objęcia.
I nie przychodzi ci do głowy, że chwycisz mazepę, starszą o dwadzieścia lat?
Nie pieprz, moja miła. Widziałem twoje zdjęcie z ostatniej chwili...
Lekki opór we mnie, mimo wszystko, istniał. Przez dwadzieścia lat starałam się wy-
rzucić go z serca i z duszy, z góry wiedząc, że to beznadziejne. Tkwił mi gdzieś tam,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]