[ Pobierz całość w formacie PDF ]
cudna, pogodna, gwiazdzista. Powiew zza miasta przynosi zapachy
gajów pomarańczowych, które w mieście mieszają się z zapachem sło-
du. W cyrku bije łuna światła. Ogromne smolne pochodnie, zatknięte
przed główną bramą, palą się i kopcą. Powiew chwieje pióropuszami
dymu i jaskrawego płomienia, który oświeca ciemne kontury budowli.
Jest to świeżo wzniesiona szopa drewniana, okrągła, ze śpiczastym da-
chem i z gwiazdzistą amerykańską chorągwią na szczycie. Przed bramą
tłumy, które nie mogły się dostać lub nie miały za co kupić biletów,
przypatrują się wozom trupy, a głównie płóciennej zasłonie wielkich
drzwi wchodowych, na których wymalowana jest bitwa białych z
czerwonoskórymi. W chwilach, w których zasłona się uchyla, widać
oświecone wnętrze bufetu z setkami kufli szklanych na stole. Ale oto
ściągają zasłonę na dobre, i tłum wchodzi. Puste przejścia między ław-
kami poczynają tętnić krokami ludzkimi, i wkrótce ciemna, ruchliwa
masa pokrywa wszystkie przejścia od góry do dołu. W cyrku widno jak
w dzień, bo chociaż nie zdołano przeprowadzić do niego rur gazowych,
to natomiast olbrzymi żyrandol, złożony z pięćdziesięciu lamp nafto-
NASK IFP UG
Ze zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
83
wych, oblewa arenę i widzów potokami światła. W tych blaskach wi-
dać opasłe, przechylone w tył dla folgi podbródkom głowy piwoszów,
młode twarze kobiece i śliczne, zdziwione buzie dziecinne, których
oczy niemal nie wychodzą na wierzch z ciekawości. Zresztą wszyscy
widzowie mają miny ciekawe, zadowolone i głupie, jak zwykle pu-
bliczność cyrkowa. Wśród szmeru rozmów, przerywanych okrzykami:
Frisch Wasser! frisch Bier! wszyscy z niecierpliwością oczekują za-
częcia. Na koniec dzwonek się odzywa, ukazuje się sześciu masztale-
rzy w palonych butach i staje w dwóch szeregach przy wejściu z areny
do stajen. Przez te szeregi wpada rozhukany koń bez uzdy i siodła, a na
nim jakby obłok muślinu, wstążek i tiulu. Jest to tancerka Lina. Rozpo-
czynają się harce przy odgłosie muzyki. Lina jest tak piękna, że młoda
Mathilde, córka piwowara z Opuncia-Gasse, zaniepokojona jej wido-
kiem, pochyla się do ucha młodego grocernika Flossa z tejże ulicy i
pyta z cicha: czy ją kocha jeszcze? Tymczasem koń galopuje i oddycha
jak lokomotywa, bicze klaskają, błazny, których kilku wpadło za tan-
cerką, wrzeszczą i biją się po twarzach, tancerka miga jak błyskawica;
brawa się sypią. Co za przepyszne Przedstawienie! Ale Nr l mija pręd-
ko. Nadchodzi Nr 2.
Wyraz: sachem! sachem! przebiega z ust do ust między widzami.
Na błaznów, bijących się ciągle po twarzach, nikt już nie zważa. Wśród
ich małpich ruchów masztalerze wnoszą wysokie na kilkanaście stóp
drewniane kozły i stawiają po dwóch stronach areny. Muzyka przestaje
grać Yankee Doodle, a gra posępną arię Komandora z Don Juana, za-
ciągają drut między kozłami. Nagle snop czerwonego bengalskiego
światła pada od strony wejścia i oblewa krwawym blaskiem całą arenę.
W tym to blasku ukaże się straszliwy sachem, ostatni z Czarnych Wę-
żów. Ale cóż to?... Wchodzi nie sachem, jeno sam dyrektor trupy, Hon.
M. Dean. Kłania się publiczności i zabiera głos. Ma on zaszczyt prosić
łaskawych i szanownych gentlemanów oraz piękne i niemniej sza-
nowne ladies o nadzwyczaj spokojne zachowywanie się, niedawanie
brawa i zupełną ciszę, albowiem wódz jest nadzwyczaj rozdrażniony i
dzikszy niż zwykle . Słowa te sprawiają niemałe wrażenie i dziwna
rzecz, ci sami honoratiores Antylopy, którzy przed piętnastu laty wy-
cięli Chiavattę, doznają teraz jakiegoś nader niemiłego uczucia. Przed
chwilą, gdy piękna Lina wykonywała swe skoki na koniu, cieszyli się,
że siedzą tak blisko, tuż koło parapetu, skąd tak dobrze można wszyst-
ko widzieć, a teraz spoglądają z pewnym utęsknieniem na górne sfery
cyrkowe i wbrew prawom fizyki znajdują, że im niżej, tym duszniej.
NASK IFP UG
Ze zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
84
Ale ten sachem czyżby jeszcze pamiętał? Przecież wychował się od
młodych lat w trupie Hon. M. Deana, złożonej przeważnie z Niemców.
Czyżby jeszcze nie zapomniał? Wydawało się to nieprawdopodobnym.
Otoczenie i piętnaście lat zawodu cyrkowego, pokazywania sztuk, zbie-
rania oklasków musiały wywrzeć swój wpływ.
Chiavatta, Chiavatta! A toż oni, Niemcy, także są nie na swojej
ziemi, daleko od ojczyzny, i nie myślą o niej więcej niż na to business
pozwala. Przede wszystkim trzeba jeść i pić. O tej prawdzie musi pa-
miętać tak dobrze każdy filister, jak i ostatni z Czarnych Wężów.
Rozmyślania te przerywa nagle jakiś dziki świst w stajniach i na
arenie ukazuje się oczekiwany niespokojnie sachem. Słychać krótki
pomruk ciżby: To on! to on! i potem cisza. Syczy tylko bengalski
ogień, który przy wejściu palą ciągle. Wszystkie spojrzenia kierują się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]