[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dziwnie. Pocił się, serce waliło mu jak młotem. Dłonią otarł mokre czoło.
Gwen nachyliła się, żeby obejrzeć rozcięcie, poczuł zapach jej perfum. I
skóry. Pachniała tak słodko, tak pociągająco, że niemal czuł jej smak. Na
twarz wystąpiły mu świeże krople potu.
- Nie wygląda zle - powiedziała. - Krwawienie prawie ustało. Chyba
przeżyjesz...
Mówiła dalej, ale nie mógł skupić się na jej słowach. Nagle zmieniły się
w dzwięki bez znaczenia, podczas gdy wszystko inne stało się niewiarygodnie
wyrazne. Widział, jak rozszerzają się jej zrenice, jak blaknie rumieniec na
policzkach. Słyszał każdy oddech Gwen, jakby jej usta znajdowały się tuż
przy jego uchu. Słyszał i potrafił odróżnić szelest każdej fałdy materiału
okrywającego jej ciało. Wszystko to zalało go falą, przyprawiając o obłęd,
obezwładniając.
- ...to może zaboleć.
Zmoczyła szmatkę fenolem z małej buteleczki i dotknęła nią jego wargi...
Lawrence chwycił ją za nadgarstek. Uczynił to tak szybko, że jego ręka
rozmyła się w ruchu. Poczuł pod palcami miękką skórę Gwen, kruchość
kości, nagłe przyspieszenie pulsu.
Ich spojrzenia się spotkały i nagle wszystko zamarło. Jakby umysł
bronił się przed natłokiem zmysłowych wrażeń. Lawrence spojrzał
dziewczynie w oczy i przez chwilę czuł się, jakby się w siebie zapadali.
Zderzał się z nią, pochłaniał ją, pożerał...
Ze stłumionym okrzykiem puścił rękę Gwen, chwiejnie poderwał się z
fotela i odskoczył od dziewczyny. Aapczywie chwytał powietrze.
- Lawrence? - Zerwała się na nogi. Była zarumieniona, nawet szyję i dekolt
miała czerwone jak ogień. - Coś się stało?
To było absurdalne pytanie i mało brakowało, żeby Talbot się roześmiał. Ale
wiedział, że jeśli to zrobi, może już nigdy nie przestać. Czuł w głowie
rozwrzeszczany, bełkoczący obłęd. I pragnienie. Głód, żądzę zaspokojenia
apetytu, o którym nie wiedział nawet, że go ma.
- Przepraszam - wykrztusił. Machnął ręką i, zataczając się, wybiegł z pokoju,
szukając powietrza. Aaknąc ucieczki. Wiele by dał, żeby nie odczuwać żądzy,
którą budziła w nim
Gwen.
Aaknął.
Aaknął.
31
Kiedy skrył się na górze, poczuł się lepiej. Mimo to wciąż był
zdenerwowany. Panika i niezaspokojony głód przycichły, jakby ktoś zdusił
ogień, który przed chwilą buchał płomieniem. Ruszył zimnymi korytarzami,
po których szalały przeciągi. Zaglądał do pustych pokoi w poszukiwaniu
czegoś, czego nie umiał jeszcze nazwać. A jednocześnie wiedział, że nie znaj-
dzie tego w domu.
Nagle coś usłyszał. Głęboki warkot, stąpanie miękkich łap i stukot
pazurów na drewnianej podłodze. Lawrence przykucnął i się odwrócił.
Cokolwiek się zbliżało, było tuż za rogiem. Laskę z ukrytym ostrzem zostawił
na dole, mógł się więc bronić jedynie gołymi pięściami...
Zza narożnika wychynęła masywna skulona postać i, trzymając się cienia,
ruszyła w jego stronę. W ciemnościach płonęły żółte ślepia.
Naraz stworzenie znalazło się w jaśniejszej plamie światła świec.
Samson.
W jego stronę zmierzał potężny wilczarz. Lawrence zaczął się cofać.
W chwili kiedy spotkały się ich oczy, zwierzę zamarło. Tak jak człowiek.
Nagłe porozumienie między nimi było głębokie i dla każdego oznaczało co
innego.
Tym razem pies nie okazywał otwartej wrogości, jak za pierwszym
razem, ani ostrożnej niechęci podszytej agresją, co często się ostatnio
zdarzało. Samson zwykle stawał między sir Johnem a Lawrence'em, co
pewien czas obnażał zęby i cicho powarkiwał, dopóki pan go nie skarcił.
Tym razem w ślepiach psa pojawiła się ciekawość, a człowiek nie odwracał
wzroku, dzieląc ze zwierzęciem chwilę zrozumienia i świadomości, jakiej
nigdy nie doświadczył, ani z człowiekiem, ani innym stworzeniem. Zupełnie
jakby na jakimś pierwotnym poziomie nawiązała się nić porozumienia - zbyt
głęboko, by ludzki umysł był w stanie to pojąć.
Lawrence dostrzegł, jak pies napina mięśnie grzbietu i poczuł, że robi to
samo.
Potem Samson padł na podłogę i, jak szczeniak, przewrócił się na
grzbiet. Ogon kołysał się jak szalony, z pyska wypadł mu różowy język. Bez
chwili wahania pokazał brzuch, jakby chciał okazać, że całkowicie poddaje
się woli człowieka. Bestia leżała radośnie u stóp Lawrence'a.
Talbot zaniemówił.
Nie dlatego, że był zaskoczony... Raczej dlatego, że na pewnym
poziomie świadomości doskonale rozumiał Samsona. Instynktownie, bo
rozum nie był w stanie tego pojąć. Mimo to wiedział, że wilczarz tak właśnie
powinien się zachować. I zdawał sobie sprawę, że to bardzo, ale to bardzo zle.
Przestraszyło go to bardziej niż wszystko inne tamtego dnia. Nawet
bardziej niż najazd wściekłej zgrai i stryczek, który przywiezli.
Cofnął się kilka kroków, a potem odwrócił i uciekł.
Lawrence nie wiedział, co zrobić ani gdzie się skryć. Rozmowa z ojcem
nie wchodziła w rachubę. A gdyby wspomniał Gwen o swoich obawach, w
popłochu opuściłaby Talbot Hall. Zwłaszcza po ich ostatnim spotkaniu.
Poczuł się przerazliwie samotny...
A potem uświadomił sobie, że jest ktoś, komu może zaufać i na kogo może
liczyć. Popędził pogrążającymi się w mroku korytarzami, szukając
schronienia.
Lawrence przez kilka długich minut stał w otwartych drzwiach
prywatnych pokoi Singha, zanim służący zauważył jego obecność i uniósł
głowę.
- Powinien pan juz spać.
- Podobnie jak i ty. Po drugiej stronie progu zaczynał się zupełnie inny świat.
Przed drzwiami była jeszcze Northumbria, a krok dalej pałac Mogoła
Wielkiego.
Przestronny pokój stołowy oświetlało światło świec, a powietrze było
ciężkie od orientalnych zapachów. Zciany zdobiły przepiękne i bogate
kobierce. Wiele z nich przedstawiało sceny z wielkich bitew, które zmieniały
bieg historii. Obok wisiały miecze i włócznie - ledwie kilka sztuk, więc pokój
nie wyglądał jak zbrojownia. Między białą bronią właściciel umieścił dzieła
sztuki, reprezentujące różne ery indyjskiej kultury. W centrum
pomieszczenia stał stół z mosiężnym blatem, otoczony kolorowymi
poduszkami.
- Co mogę dla pana zrobić? Wygląda pan jakby... długo nie spał.
- Herbata dobrze by mi zrobiła - rzekł Lawrence. - I rozmowa - dodał z
nadzieją w głosie.
Singh zaparzył tyle herbaty, żeby wystarczyło dla nich obu, a Lawrence
osunął się na miękki dywan i wygodnie oparł o stos poduszek. Unosząca się
w powietrzu woń i znajome miejsce koiły mu nerwy. Rozluzniał się powoli.
Singh podał mu filiżankę parującego naparu. Lawrence podziękował ski-
nieniem głowy i spróbował napoju. Gorąca, słodka herbata smakowała
cytryną i miętą.
- Nie rozstajesz się z tym nożem. Pamiętam go jeszcze z czasów, kiedy
byłem dzieckiem - powiedział Talbot, wskazując pełną filiżanką na masywną
broń, wetkniętą pod szarfę, którą Sikh przepasywał się w talii.
Singh potaknął głową.
- Oczywiście, to ten sam. Od kiedy guru Gobind Singh, dziesiąty guru
sikhizmu wydał dekret, każdy Sikh musi nosić kirpan.
Lawrence rozejrzał się i zauważył kilka strzelb i pistoletów przygotowanych
do czyszczenia, a obok osełki starannie ułożone noże.
- Przygotowujesz się do wojny?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]