[ Pobierz całość w formacie PDF ]
teraźniejszość czeka na niego w sypialni. Nie może odkładać tego na później. Zdecydował
się. Potrzebował kąpieli, potrzebował czystych ubrań; musiał wejść do swojej sypialni.
Zdecydowanym krokiem zszedł na dół i energicznie zapukał do drzwi. Nikt nie odpowiadał.
Powoli, ostrożnie nacisnął klamkę, otworzył drzwi i zajrzał do środka.
Pokój był pusty.
Rozdział trzeci
W sypialni nie było nikogo. Pościel na łóżku pozostawiono w okropnym nieładzie. Nagle
Culley zauważył pudełko stojące w rogu pokoju. W środku, na posłaniu ułożonym z jego
starych ulubionych koszul, spały kociaki. Rozejrzał się, ale nie zauważył ich matki. Miał
jednak wrażenie, że ktoś inny – nie Prissy – ułożył maleństwa równo jedno obok drugiego.
Spojrzał na nie jeszcze raz i westchnął cicho.
A więc odeszły... Życie będzie mogło znowu wrócić na dawne tory i biec spokojnie, bez
żadnych „rodzinnych” problemów. Dzięki Bogu, że tak się wszystko skończyło, miał przecież
tyle ważnych spraw do załatwienia: badania cząsteczek alfa, nowe systemy komputerowe,
księżniczkę Kerissę, którą trzeba było ratować...
Wreszcie mógł poczuć się naprawdę swobodnie. Mógł zrzucić z siebie ubranie i wziąć
poranny prysznic. Wszystko znów było na swoim miejscu.
Postanowił najpierw zejść do kuchni. Prissy jest na pewno głodna i lepiej nie myśleć, co
może się przydarzyć, jeśli szybko nie dostanie jedzenia...
Zbiegając po schodach, poczuł zapach parzonej kawy. Serce zaczęło bić mu coraz
szybciej, ale nie chciał przyznać się sam przed sobą, jaki był powód nagłego zdenerwowania.
Po chwili usłyszał głosy, dochodzące z kuchni.
Zajrzał do środka. Nie umiałby zaprzeczyć, że widok Elizabeth i Wendy ucieszył go.
Dopiero teraz zrozumiał, że przed chwilą wcale nie odczuwał ulgi, myśląc o spokojnym i
pustym domu.
Elizabeth stała przy stole, wyciskając sok z pomarańczy. Culley oparł się o drzwi i
obserwował ją. Podziwiał łatwość, z jaką radziła sobie ze starą sokowirówką. Zauważył, że w
porannym świetle jej włosy wydają się tylko o ton ciemniejsze od koloru pomarańczy.
Wendy leżała na podłodze, zawzięcie malując obrazki w książeczce. Gdy zauważyła
Culleya, przestała rysować i krzyknęła wesoło:
– Cześć, tato!
Elizabeth odwróciła się raptownie.
– Nie, kochanie. Pamiętasz, co ci mówiłam? To nie jest tata, to jest doktor Ward.
Jej delikatny głos obudził drzemiące w nim wspomnienia... Culleyowi wydawało się, że
znowu słyszy słowa pełne miłości, które nie tak dawno witały go każdego ranka...
– Doktor Ward? – powtórzyła Wendy bez przekonania, ale nikt nie zwrócił na to uwagi.
– Dzień dobry – odpowiedział Culley i zbliżył się do niej.
– Mam nadzieję, że wszystko w porządku – powiedziała, wskazując na owoce. – Kiedy
wypuszczałam rano koty, zauważyłam, że w ogrodzie rosną krzewy pomarańczowe.
Pomyślałam sobie, że...
Przerwał jej ze zniecierpliwieniem.
– Oczywiście. Może pani zrobić z nimi, co chce. W końcu po to są.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]