[ Pobierz całość w formacie PDF ]
szalupy i po wiosłowano przez rozmigotane fale ku brzegowi. Po wylądowaniu wciągnięto łodzie na
\ółtoszary piasek poza zasięg przypływu.
Poklepując kordem o wysoki but, olbrzymi Cymmerianin rozejrzał się po okolicy. Wyspa wydawała się
osobliwie posępna, spowita przygnębiającym cieniem, co kontrastowało z morzem skąpanym palącym
słońcem tropików.
Po zabezpieczeniu łodzi i pozostawieniu na stra\y dwóch korsarzy, Conan ruszył z pozostałymi w stronę
ściany paproci i lian. Po chwili zniknęli z oczu stra\nikom na brzegu.
Cymmerianin i jego ludzie dotarli w końcu na kolistą polanę w d\ungli. Skąpany w mętnym świetle krąg
martwej trawy i gołej ziemi był pusty. Zmarszczywszy brwi, Cymmerianin przeczesał wzrokiem polanę. Nie
widział \adnych oznak \ycia, lecz wrogowie mogli kryć się w d\ungli lub w przysadzistej czarnej świątyni.
Ta ostatnia nie spodobała się Conanowi. Aura przyczajonej grozby obudziła wszystkie instynkty
barbarzyńcy. Nie miał wątpliwości, \e zagadkowa czarna konstrukcja nie jest dziełem rąk ludzkich. Domyślił
się, \e jest to pozostałość po osławionej, wę\owej rasie z Valuzji. Przyprawiająca o zawrót głowy geometria,
nieczytelne, starte niemal do cna ornamenty i płaskorzezby oraz pas gołej ziemi i martwej lub ledwie
wegetującej trawy to wszystko przypominało mu podobną budowlę, którą wiele lat temu widział na stepach
Kush. Tamten gmach równie\ był dziełem dawno wymarłej rasy.
Instynkt podpowiadał mu, by zawrócić z tego okropnego miejsca, i nie zbli\ać się do chylącej się ku ziemi
budowli. Conan był jednak pewny, \e w jej wnętrzu jest to, po co przybył na wyspę.
Pozostańcie w ukryciu, zachowujcie się cicho i rozglądajcie się, czy nie grozi wam jakieś
niebezpieczeństwo! wyszeptał do swoich ludzi.
Luzując kord w pochwie, wyszedł z d\ungli i szybko pokonał pas jałowej ziemi. Dotarł do ziejącej paszczy
tajemniczej budowli i po chwili zniknął wewnątrz.
Ignorując cmentarny chłód, który ogarnął go po wejściu do środka, ostro\nie posuwał się naprzód.
Wyciągnął kord, szerokie ostrze zalśniło w półmroku. Gorejące spojrzenie Cymmerianina padło na
kamiennego \abiego idola, który jeszcze niedawno siedział w kucki na ołtarzu, a obecnie spoczywał na
posadzce przed ofiarnym stołem.
Conan znieruchomiał. Jakikolwiek skarb się tu znajdował, zniknął. Na pokrytej grubą warstwą kurzu
posadzce widniały ślady dwóch par obuwia, prowadzące do ołtarza i z powrotem. Jeden ślad zostawiły
marynarskie buty, drugi sandały. Zarono i ktoś jeszcze, pomyślał barbarzyńca.
Przed ołtarzem znajdował się wolny od kurzu prostokąt. Le\ało na nim kilka szlachetnych kamieni, które
wysypały się z pękniętej sakwy. Zarono zapomniał o nich w pośpiechu.
Rzuciwszy szpetne przekleństwo, Conan ruszył do przodu, by zgarnąć resztę klejnotów. To, \e znalazł się
w roli szakala, podczas gdy Zarono okazał się lwem, wprawiło Cymmerianina w furię, nie zamierzał jednak
wracać z pustymi rękami.
Po chwili zatrzymał się ponownie. Kamienny idol poruszył się. Siedmioro pokrytych kurzem, mętnych,
kryształowych kul nad szeroką, pozbawioną warg paszczą stwora zamieniło się w \ywe zielone ślepia, które
na widok Cymmerianina rozjarzyły się zimną, bezlitosną furią.
Strona 19
Carter Lin - Conan bukanier
ROZDZIAA 7
KAMIENNY IDOL
Na Croma! To \yje! wymknął się Conanowi okrzyk zaskoczenia.
Potem zesztywniał, puls zaczął łomotać mu w skroniach, przeszył go dreszcz nadnaturalnego lęku. Istotnie,
pokryty brodawkami i liszajami kamienny idol napełniał się upiorną imitacją \ycia. Za moment wyprostował
opuchłe kończyny, przeciągając się.
Utkwiwszy gorejące ślepia w barbarzyńcę, idol sprę\ył się i ruszył depcząc lśniące klejnoty. Niezgrabnie,
lecz zdumiewająco prędko popędził w stronę Conana. Kamienne kończyny szorowały i zgrzytały o płyty
posadzki. Stwór był rozmiarów bawołu. Siódemka gorejących zielonych ślepi znajdowała się na wysokości
oczu człowieka.
Conan zamierzył się do ciosu kordem, jednak rozsądek podpowiedział mu, \e nie zda się to na nic. Sądząc
po wydawanych przez istotę dzwiękach, była nadal z kamienia, chocia\ o\ywionego. Mieczem nie mo\na było
wyrządzić jej szkody. Cios złamałby jedynie ostrze i Conan stanąłby bezbronny w obliczu rozdziawionej
paszczy potwora.
Nim dosięgła go pozbawiona warg gęba, Conan wypadł na polanę. Ostro\ność przestała być potrzebna,
więc zagrzmiał:
Z powrotem na statek! śywo!
Gdy ropuchowaty stwór wyłonił się ze świątyni tu\ za Conanem, rozległy się okrzyki przera\enia
przyczajonych na skraju polany korsarzy. Nie trzeba było powtarzać rozkazu. Cały oddział pierzchnął z
trzaskiem roztrącanych krzewów. Gnająca z szybkością biegnącego człowieka bestia nie zatrzymywała się.
Conan przystanął na chwilę, by upewnić się, \e uwaga potwora jest skupiona na nim, i ruszył w inną stronę,
by odciągnąć go od swoich ludzi.
A to co? Dziewucha, tutaj? Na piersi Isztar i brzuch Dagona, ta przeklęta wyspa kryje więcej
niespodzianek, ni\ się spodziewałem ludzki głos, aczkolwiek szorstki i z barbarzyńskim akcentem, sprawił,
\e Chabela uspokoiła się nieco. Zaczerpnąwszy tchu, chwyciła podaną dłoń i wstała. Mę\czyzna nie
przestawał mówić:
No, panienko, czy\bym cię wystraszył? Usma\cie mi flaki, nie miałem nic złego na myśli. Skąd się
wzięłaś na tej zapomnianej przez bogów wyspie na krańcu świata?
Gdy minęła początkowa panika, Chabela ujrzała, \e mę\czyzna, którego się tak przestraszyła, jest
[ Pobierz całość w formacie PDF ]