[ Pobierz całość w formacie PDF ]
powinien być myśliwym i pasterzem, zachowuje się niczym mieszczuch, ale nic nie mówił.
Otanis wysforował się na czoło dopiero, kiedy doszli do pól uprawnych. Droga biegła na
północ między dwoma kanałami. Parę razy przechodzili obok wiosek, zamieszkanych przez
pańszczyznianych chłopów. Za każdym razem witał ich wściekły jazgot psów, lecz nie pokazał
się żaden człowiek. Wyczerpani chłopi spali zapewne mocnym snem.
Dlaczego oni żyją w ten sposób? spytał Conan. Co mają z takiego życia oprócz
harówki, której owoce zgarniają wielmoże, i raniącego ich plecy bata nadzorcy?
Oni nie znają innego życia, nie wiedzą, że istnieje odparł Otanis.
Czy oni nie są zdolni do wyobrażenia sobie czegoś lepszego? Jedyne życie, jakie znałem,
kiedy byłem chłopcem, to żywot barbarzyńcy. Początkowo było mi dobrze, ale w końcu znużyło
mnie to i wyruszyłem szukać lepszego świata. Och, oczywiście nic by się nie stało, gdyby
wyrwał się stąd jeden człowiek czy jedna rodzina, ale gdyby wszyscy zebrali się razem
i postanowili odzyskać wolność albo zginąć, wtedy bez wątpienia ich los mógłby się stać
znośniejszy.
Otanis był zaszokowany.
Ależ to oznaczałoby koniec cywilizacji?
Zapewne zgodził się Conan.
Całe dziedzictwo wieków& nauka, sztuka, kultura& zniszczone przez te& te zwierzęta
pociągowe?
Przebywałem już w bardziej cywilizowanych królestwach, które miały o wiele więcej do
stracenia i zawsze gdy w grę wchodziła czyjaś godność, jej cena okazywała się nie dość wysoka.
Conan rzucił na swego towarzysza krótkie spojrzenie. Niewiele słyszałem o Tajach, ale
wydaje mi się, że jak na Taja masz dziwne poglądy.
Otanis zacisnął wargi.
Lepiej nie mówmy o polityce rzekł takim tonem, że Conan stracił wszelką ochotę do
rozmowy. Wzruszył ramionami i wrócił wspomnieniami do Belit.
Wędrowcy dotarli do Khemi jeszcze przed północą. Z ciemności wyłoniły się wysokie mury
i wieże odbijające się w falach Styksu. Tu i ówdzie żółciło się samotne okno, jednak miasto
spowijały ciemności. Wydawało się, że ciemne mury łakomie wchłaniają całe światło księżyca.
W noc tak ciepłą, jak ta, większość miast powinna rozbrzmiewać odgłosami hulanek i zabaw, ale
nad stolicą magii i czarów unosiła się ciężka cisza.
Otanis poprowadził Conana w kierunku nabrzeża brukowaną ulicą, biegnącą pod murami.
Ich oczom ukazała się Wielka Piramida, przewyższająca największe budynki. Conan oczyma
wyobrazni ujrzał znajdującą się pod nią gmatwaninę korytarzy i komór grobowych. Poczuł
dotknięcie strachu. Co prawda chlubił się tym, że pokonał w swym życiu wielu wrogów, jednak
nie mógł wykorzenić prymitywnej obawy przed rzeczami o nadnaturalnym pochodzeniu.
Nagle stał się zwykłym człowiekiem, niezdolnym wyrwać z niewoli brata swej ukochanej.
W jego umysł wkradło się przerażenie, ciało zaś ogarniał dziwny bezwład.
Od zachodu do świtu bramy były zamknięte. Przepuszczano tylko pojazdy dostojników. Ale
do murów miejskich przylegało wiele budynków. Nic nie krępowało kwitnącego w nich handlu.
Od strony morza strzegła Khemi flota, wspomagana przez czary potężnych magów. Od kilkuset
lat żaden z wrogów nie był tak głupi, żeby napaść na to złowrogie miasto. Mimo to wszystkie
ulice były silnie strzeżone.
Z tego powodu Otanis z Conanem postanowili odegrać rolę spóznionych rybaków,
wracających z połowu. Aczkolwiek cały czas szli w głębokim cieniu i przystawali, gdy tylko coś
ich zaniepokoiło, szybko zostali zatrzymani przez straż portową i zapytani o przyczynę tej nocnej
przechadzki. Strażnicy stali na ulicy i patrzyli na nich. Nie było sensu ukrywać się dłużej.
Co za dziura powiedział głośno Conan. Nie ma ani jednej gospody, gdzie można by
dostać kufel piwa i zjeść coś przyzwoitego. Było to jedyne stygijskie zdanie, które barbarzyńca
nauczył się wymawiać płynnie.
Dostaniesz to tam, dokąd idziemy odparł Otanis. To parę kroków stąd.
Conan wsunął rękę pod opończę i chwycił rękojeść miecza. Otanis podszedł do strażników
i zamienił z nimi parę słów. %7łołnierze natychmiast ruszyli swoją drogą.
Ulica była szeroka, jednak księżyc i większość gwiazd skrywała się za budynkami,
zmieniając ją w mroczny wąwóz. Conan ze zdziwieniem zauważył, że nie ma tu żadnych
odpadków i śmieci. Nieco dalej dostrzegł grupę niewolników zamiatających ulicę. Byli to
wycieńczeni chorobami i głodem nieszczęśnicy, z trudem utrzymujący się na nogach. Przed
przewróceniem się powstrzymywał ich jedynie bat nadzorcy. Nieco dalej minęli jakiegoś
robotnika, spieszącego z wiadomością posłańca, zamaskowanego czarownika i półnagą kurtyzanę
z wysoko ufryzowanymi włosami. Wszyscy przechodnie mieli jedną wspólną cechę brak
radości na twarzach. Khemi było otchłanią, w której coś pełzało i syczało.
Ciemności stały się jeszcze większe, gdy Otanis pociągnął Conana w jedną z wąskich
uliczek. Tutaj wśród smrodu i brudu ich droga wiodła między ścianami czynszowych kamienic
i manufaktur. Płaskie dachy pełne były śpiących ludzi, którzy opuścili na noc duszne wnętrza
swych domostw. W pewnym momencie z jakiegoś zaułka wyszło kilku młodych mężczyzn
i stanęło naprzeciw wędrowców. Conan zobaczył błyskające w słabym świetle ostrza noży.
Wyciągnął swój miecz, a tamci, czego się nie spodziewał, cofnęli się bez słowa.
No cóż, Otanis& powiedział barbarzyńca & te hieny nie znalazły sobie miejsca
[ Pobierz całość w formacie PDF ]